Przeskocz do treści

Jeszcze coś kiedyś napiszę — rozmowa z Emilią Walczak

Z Emilią Walczak, autorką i redaktorką, rozmawiamy o krzewieniu kultury oraz
o tym, dla kogo pisze.

Na pewnym popularnym książkowym portalu znalazłem informację, że Emilia Walczak znana jest również jako Emilia Plateaux. Kim więc pani jest?

Jestem bezsprzecznie Emilią Walczak, chociaż w ogóle nie uważam, że jestem znana. W moim odczuciu nie mam nawet kręgu odbiorców, raczej punkt, w którym znajduje się jakieś kilkanaście, w porywach może do kilkudziesięciu osób. Emilię Plateaux wymyśliłam na potrzeby pierwszej edycji Konkursu Literackiego imienia Henryka Berezy Czytane w maszynopisie, odbywającej się w 2013 roku w Szczecinie. Nagrodą w tamtych zmaganiach było wydanie książki, a ponieważ były to moje początki z pisaniem, a na pewno z publikowaniem, to bardzo obawiałam się wtedy, że jak jakimś cudem wygram i zaproponowana przeze mnie pozycja ukaże się drukiem, to wtedy spadnie na mnie lawina krytyki. Schowanie się za pseudonimem miało gwarantować „nietykalność” Emilii Walczak. Tak się złożyło, że konkurs wygrałam (ex aequo z dwoma panami), a recenzje były chyba same pozytywne – prócz jednej złośliwej w świętej pamięci Lampie. Nie utożsamiam się już ani z tamtym pseudonimem, ani z moimi pierwszymi książkami. Spuśćmy na nie teraz litościwie zasłonę milczenia.

Jako redaktorka prowadząca czuwa pani nad kolejnymi numerami magazynu Fabularie. Jaka jest myśl przewodnia kwartalnika?

Ta myśl od początku jest chyba niezmienna: żeby w atmosferze otwartości prowadzić dialog ze współczesną kulturą, głównie literacką, chociaż w piśmie nie ma miejsca na jakieś skrajne, ocierające się miejscami o kryminał postawy, typu nacjonalizm. Często – w opozycji do środowisk prawicowych – posądza się nas o tak zwane lewactwo, ale ja nie do końca znam nawet definicję i zakres tego zjawiska; raczej powiedziałabym, że jesteśmy normalni. I jeśli czuję, że ktoś, kto zgłasza się do nas, chcąc publikować w Fabulariach, również jest w porządku – zapraszam go na nasze łamy. Oczywiście moja naiwność odbija mi się czasem czkawką, ale nie bardzo chciałabym przytaczać tutaj przykłady nieudanej współpracy z psychopatami – szkoda na to czasu i miejsca na zacnych łamach CzytanieToPrzygoda.pl.

Zwraca uwagę ciekawa zawartość i znakomity poziom edytorski czasopisma. Jednocześnie nakład jest zaskakująco niski. Czy korzystacie ze wsparcia sponsorów?

Dziękuję w imieniu autorów i naszej graficzki, bo to wyłącznie ich zasługa; ja tylko kompletuję teksty. Sytuacja wygląda tak, że od czasu odebrania nam dotacji przez resort kultury pod nową wodzą, możemy liczyć już tylko na dofinansowanie ze strony miasta Bydgoszczy. Jest to nasze – jako pisma – jedynie źródło utrzymania, chociaż persony nam nieprzyjazne o osobowościach paranoidalnych często wskazują na jeszcze jakieś inne, tajemne… Owo dofinansowanie odbywa się w ramach otwartego konkursu ofert pod nazwą Realizacja projektów dokumentacyjnych oraz wydawniczych. A że budżet miejski nie jest z gumy, to ta przyznawana nam rokrocznie kwota, dzięki której utrzymujemy się jakoś na powierzchni, też nie jest jakoś szokująco wysoka (chociaż w tym roku najwyższa wśród wszystkich ofert, miło więc, że nas tak w końcu doceniono nie tylko w kraju i poza jego granicami, ale także w naszej bydgoskiej „kolebce”). W zasadzie pieniędzy wystarcza nam teraz tylko na sam druk Fabulariów i skromne wynagrodzenia dla autorów, trudno więc w tej sytuacji porywać się na zwiększanie nakładu, kiedy w dobie pełzającej inflacji wszystko kosztuje coraz więcej i więcej, w tym także usługi drukarskie. W formie przetrwalnikowej czekamy więc na lepsze czasy. No i, póki co, żaden sponsor się do nas nie zgłosił! Pewnie dlatego, że jesteśmy niszą nisz, a w takich niepopularnych miejscach jest tylko kurz, a nie drogocenne kruszce czy ropa naftowa.

Zauważyłem, że wraz z Fabulariami patronujemy wydanej w kwietniu 2021 roku przez Wydawnictwo Książkowe Klimaty powieści Złatki Enewa Requiem dla nikogo (tutaj). Co zwróciło Waszą uwagę na tę pozycję?

Szczerze mówiąc, dopiero niedawno dostaliśmy egzemplarze patronackie i jeszcze nie miałam okazji jej czytać. W ostatnich dniach czytam zresztą bardzo mało; ze względu na trudną sytuację zdrowotną w rodzinie trudno jest mi na czymkolwiek się skupić… Szczepan Kulpa z Książkowych Klimatów od czasu do czasu prosi nas o patronat nad pozycjami wydawanymi przez tę oficynę i z załączanych przez niego pobieżnych opisów potrafię wywnioskować, że tytuły te warte są naszego znaku firmowego. Wcześniej już patronowaliśmy na przykład Historiom z ojczyzny tureckiej pisarki Ayfer Tunç… (tutaj) To jest po prostu dobre, ambitne, społecznie zaangażowane wydawnictwo i warto je wspierać. Trzeba sobie wzajemnie pomagać w tej trudnej rzeczywistości.

W ramach cyklu Czytanki miejskie wydawanego przez Miejskie Centrum Kultury w Bydgoszczy przybliża pani bydgoszczanom literacką stronę miasta. Czy pani krajanie chadzają śladami pisarzy?

Jestem redaktorką tej serii, choć wymyślił ją lata temu bydgoski autor i przy okazji mój dobry kolega z pracy Michał Tabaczyński, a Bydgoszcz przybliżają w niej naszym czytelnikom przede wszystkim autorzy. To nie są tylko i wyłącznie literackie tematy, ale faktycznie — w 2017 roku ukazała się w tej serii książka pt. Po drodze z Tadeuszem Nowakowskim. Spacerownik. Tak się złożyło, że to właśnie ja byłam jej autorką, więc co nieco teraz o niej opowiem. Rzecz ukazała się na setną rocznicę urodzin Nowakowskiego i stanowiła swoisty przewodnik po Bydgoszczy – szlakiem miejsc, gdzie mieszkał, uczył się, pracował nasz najznamienitszy związany z Bydgoszczą pisarz. Z tego, co mi wiadomo, w 2019 roku uczniowie IX Liceum Ogólnokształcącego w Bydgoszczy (które nosi właśnie imię autora Obozu Wszystkich Świętych) zorganizowali na podstawie tego spacerownika grę miejską, a więc faktycznie ktoś tymi śladami chadzał. Tyle jeśli chodzi o dosłowność. Jeśli zaś – nomen omen – chodzi o chadzanie symboliczne, to w ślad za tymi najzdolniejszymi „bydgoskimi” pisarzami: Tadeuszem Nowakowskim, Zbigniewem Raszewskim (bo ci dwaj, choć w Bydgoszczy nie urodzili się ani tutaj całego swojego życia nie spędzili, to ich tak zwany okres formacyjny przypadł właśnie na życie w mieście nad Brdą), czy nawet za Jerzym Sulimą-Kamińskim — nikt, póki co nie poszedł. Niestety – nasze bydgoskie środowisko nie jest zbyt utalentowane i chyba nikt poza wspomnianym Michałem Tabaczyńskim jakoś szczególnie nie wybił się jak dotąd poza lokalność. Choć oczywiście wielu bardzo się stara, w tym i ja. Mówię tu oczywiście wyłącznie o prozie czy eseju, ponieważ dla mnie poezja skończyła się gdzieś tak wraz z Ginczanką. Bo czy, trawestując Theodora Adorna, po Auschwitz da się jeszcze w ogóle pisać wiersze?

Kiedy piszę książkę, myślę o niej dwadzieścia cztery godziny na dobę. Ogarnięta gorączką tworzenia jest wówczas nawet moja podświadomość, do tego stopnia, że budzę się w środku nocy z myślą, co trzeba by zmienić, poprawić, dodać, usunąć itp. Przy łóżku mam wtedy zawsze notes i pióro.

Pani dotychczasowa twórczość prozatorska to krótkie powieści i opowiadania. Czy podobnie do swojej rozmówczyni z numeru 3/2020 Fabulariów Agnieszki Jelonek uważa pani, że „cienkie książki są okej”?

Cienkie książki jak najbardziej są okej, zwłaszcza że teraz w modzie są kilkusetstronicowe sagi, a ja bardzo lubię być niemodna. A już bardziej serio, to muszę przyznać, że ja po prostu nie potrafię napisać czegoś obszerniejszego, ponieważ pisanie jest dla mnie iście wykańczające (choć niepozbawione przy tym przyjemności o masochistycznym zabarwieniu!). Kiedy piszę książkę, myślę o niej dwadzieścia cztery godziny na dobę. Ogarnięta gorączką tworzenia jest wówczas nawet moja podświadomość, do tego stopnia, że budzę się w środku nocy z myślą, co trzeba by zmienić, poprawić, dodać, usunąć itp. Przy łóżku mam wtedy zawsze notes i pióro. Nie sprzyja to oczywiście normalnemu funkcjonowaniu w społeczeństwie, a także w związku. Tak więc pisząc, pragnę tylko jednego – aby już wreszcie skończyć i iść na kajak czy rower. Mam tylko nadzieję, że z tego tytułu moje książki nie przypominają swoją konstrukcją rysunku konia z popularnego mema o dedlajnie… A swoją drogą, Z kluczem to bodaj najdłuższa książka, jaką dotąd napisałam, tyle że złożona została borgisem, czyli czcionką dziewięciopunktową, stąd pewnie wrażenie jej cienkości.

Do rąk czytelników trafia pani nowy utwór. Dla kogo napisała pani Z kluczem?

Ponieważ nie mam wydawcy, który podpisałby ze mną intratną umowę wydawniczą i wypłacił pieniążki akonto napisania bestsellera dla mas, Z kluczem napisałam przede wszystkim dla siebie i dla własnej przyjemności tworzenia. Zawsze chciałam napisać coś, co łączyłoby klimat peerelowski (ach, ta irracjonalna nostalgia!) i tematy… turystyczne. Wynika to pewnie z faktu, iż mój dziadek od strony taty był w poprzedniej epoce działaczem na niwie turystycznej właśnie i niejako „w spadku” po tym etapie w jego życiu było u nas w domu pełno starych map, przewodników, folderów, przypinek, proporczyków itd. Ponadto z jego inicjatywy powstało wiele obiektów turystycznych na terenie dawnego województwa bydgoskiego i jako dziecko byłam do nich wywożona na wakacje. To wszystko rezonowało we mnie przez lata i w końcu musiało poskutkować napisaniem takiej, a nie innej książki. Z kluczem jest także wypadkową moich wojaży po kraju przyczepą campingową Niewiadów N126, która także stała się bohaterką mojej książki. Myślę więc, że jeśli ktoś lubi podróże małe i duże, klimaty retro, przyrodę i jest przy tym wrażliwy społecznie, to ta książka mu się spodoba. Taką przynajmniej mam nadzieję – ostatecznie nie piszę tylko i wyłącznie dla siebie.

Czytając książkę, z przyjemnością wróciłem do atmosfery moich dawnych lektur — zapachu wakacji i zagadki do rozwiązania. Nie obawia się pani jednak, że nawiązanie do prozy Nienackiego może być ryzykowne? Kto go jeszcze dziś pamięta?

Teraz powiem coś szokującego, ale ja jako dziecko nie lubiłam czytać książek i nie czytałam niczego, co nie było lekturą szkolną. Jedyną książką, jaka mi się wtedy spodobała, był Szatan z siódmej klasy Kornela Makuszyńskiego. Niedawno chciałam do niej nawet wrócić, ale w ostatniej chwili się rozmyśliłam – nie chciałam burzyć tamtego pozytywnego wrażenia sprzed lat. Za to uwielbiam film Marii Kaniewskiej z 1960 roku – mogę go oglądać w nieskończoność i myślę, że jego klimat także mógł mieć na mnie duży wpływ podczas pisania Z kluczem. W ogóle stare polskie, czarno-białe filmy tego typu – nie bez powodu przywołuję przecież w swojej książce Podróż za jeden uśmiech! No więc proszę mi wierzyć lub nie, ale ja Zbigniewa Nienackiego nigdy w przeszłości nie czytałam. Jego Niesamowity dwór jako „must-read” „wyskoczył” mi jakoś tak właśnie, kiedy zaczęłam pracę nad Z kluczem. Przeczytałam akurat jego Z głębokości, czyli książkę o… chorobie, umieraniu i śmierci (bo trzeba pamiętać, że był to autor nie tylko powieści przygodowych z Panem Samochodzikiem oraz – z drugiej strony – „porno dla ubogich”), i zaczęłam o nim czytać w Internecie, by poszerzyć swoje pokurczone horyzonty. Moją uwagę przykuł tytuł: Niesamowity dwór. Czym prędzej kupiłam więc e-book, a tam… coś zbieżnego z moim pomysłem, z pałacem i masonerią włącznie! Tak było, chociaż pewnie nikt mi nie uwierzy i ludzie wietrzący we wszystkim jakiś podstęp pomyślą, że próbuję zrobić teraz jakiś skok na kasę, żerując na sentymencie do literatury młodzieżowej rodem z PRL!

Poza tym trochę się boję tych porównań z Nienackim, bo to chyba nie była ciekawa postać – i wcale nie najeżam się tutaj na to, że był TW, bo tego typu wybory trudno dziś oceniać w kategoriach zero-jedynkowych, a bardziej na to, że w latach sześćdziesiątych zostawił żonę i małego synka, by rzekomo móc bez przeszkód realizować karierę pisarza. Nie bardzo rozumiem, jak by się to miało wzajemnie wykluczać – mi pisanie nie przeszkadza ani w byciu w szczęśliwym związku, ani nawet w chodzeniu do pracy pięć dni w tygodniu. Pewnie więc szukał wygodnej wymówki.

W ciekawą wakacyjną przygodę wplotła pani wątek niechlubnych relacji ze starszymi braćmi w wierze. Czy zetknęła się pani z lokalnymi dokumentami dotyczącymi takich wydarzeń?

Z tego, co mi wiadomo, w naszym regionie nie było jakichś „spektakularnych” – że się tak brzydko wyrażę – aktów przemocy wobec Żydów, takich na miarę pogromu. Ale od jakiegoś czasu piszę do Bydgoskiego Informatora Kulturalnego artykuły o tematyce regionalnej – takie propozycje odwiedzenia jakiegoś miejsca w województwie kujawsko-pomorskim (głównie skupiam się w nim na pałacach i dworkach – i to też odbija się echem w Z kluczem!), no i przy okazji pisania o Przepałkowie w powiecie sępoleńskim natrafiłam na jakiś dokument sądowy… Chodziło w nim o tak zwaną zbrodnię przeciwko ludzkości, a dokument ów mówił o umorzeniu sprawy przeciwko grupie szmalcowników z pobliskiej wsi. No więc te akty przemocy wobec starszych braci w wierze (nawet jeśli stosowanej jedynie „w białych rękawiczkach”, na zasadzie: „ja tylko denuncjowałem”) na pewno się w naszym bydgoskim regionie zdarzały – bo, wbrew aktualnej, „narodowej” narracji historycznej, zdarzały się wszędzie – ale zbyt głośno się o nich nie mówi.

Niewątpliwie interesuje mnie język, słowa, ich brzmienie, ich rytm i melodia, kiedy układam je w zdania, ciągi zdań…

Podobnie do Diablicy, w Z kluczem bawi się pani słowami, wtrącając wyszukane sformułowania spoza rejestru językowego dominującego w książce. Potrzebowałem chwili, aby zaakceptować tę konwencję…

W przeciwieństwie do Diablicy tym razem starałam się pisać w miarę prostym językiem, dbać o spójność rejestru językowego przynależnego epoce i przede wszystkim skupić na opowiedzeniu jakiejś historii, a nie na samym języku właśnie – tym, żeby był on jakiś wyszukany, „metaliteracki”, nie wiadomo jaki – więc trochę jestem zdziwiona! No ale tak – niewątpliwie interesuje mnie język, słowa, ich brzmienie, ich rytm i melodia, kiedy układam je w zdania, ciągi zdań… Nie bez powodu w odniesieniu do pisarstwa stosuje się przecież porównanie z tkactwem: osnowa, wątek – chodzi o to, żeby w efekcie powstał ładny obrazek utkany ze słów! No więc to jest misterna, koronkowa robota: pisanie. Wyznam też w sekrecie, że od dobrych kilku lat prowadzę taki notatnik, w którym „kolekcjonuję” dziwne, ciekawe, acz rzadko używane słowa. Podczas pisania oczywiście zaglądam do niego i takie są właśnie skutki moich niecnych postępowań.

Pani podobizna umieszczana w Fabulariach pod artykułem wstępnym pani pióra pokazuje wojowniczkę. Czego więc pani czytelnicy mogą się teraz spodziewać?

To zdjęcie zrobiła mi parę lat temu znajoma fotografka, mówiąc: „a teraz zrób groźną minę, bądź wredna”, czy coś podobnego. Ona twierdzi, że taka jestem. Otóż – być może taka właśnie kiedyś byłam, ale jak się człowiek wyniesie z miasta, z dala od głośnej, wpływającej na nas destrukcyjnie cywilizacji, trochę „pogrzebie w ziemi” i posłucha ptasich treli, to mu się optyka całkowicie zmienia. W ostatnim czasie więc znacznie złagodniałam i wreszcie dorosłam, może więc warto by pomyśleć nad zmianą tego zdjęcia… Być może również powinnam się wreszcie spotkać z tamtą znajomą, żeby nie miała błędnego o mnie pojęcia. A czy jestem typem wojowniczki? Kiedyś pracowałam w korporacji i po jednym ze szkoleń moja szefowa powiedziała mi: „jesteś liderką”, z czego przez długi czas miałam niezły ubaw, ponieważ jestem frakcją pragnącą zdelegalizować coaching i tego typu korpogadka może u mnie wywołać jedynie uśmiech politowania. Myślę więc, że ani fighterka, ani liderka – jestem po prostu pracowita, zdeterminowana i cierpliwie dążę do celu metodą małych kroczków. Czytelnicy mogą się więc spodziewać, że jeszcze coś kiedyś napiszę i być może nawet wydam. Strzeżcie się!