Przeskocz do treści

Marcin Kołodziejczyk, Prymityw. Epopeja narodowa

Marcin Kołodziejczyk, Prymityw. Epopeja narodowa, Wyd. Wielka Litera, Warszawa, 2018.

Na drugiej stronie swojego powieściowego debiutu Prymityw. Epopeja narodowa Marcin Kołodziejczyk tymi słowy wprowadza czytelnika w czas i miejsce: „Partia specustawą unieważniła u nas czas. […] Wprowadzono zbuńczucznienie obyczajów i pochwałę zenkowatości. Zmarłych zrównano prestiżem z poległymi. […]
W codziennym języku mówionym sacro zrównano z profano, co wszyscy z mety podchwycili”. A chwilę potem jeden z bohaterów wykrzykuje: „[…] jestem jednoosobowe przedmurze chrześcijaństwa”.

Zatem już wiemy. To nasze tu i teraz.

Prymityw jest bolesną satyrą na rzeczywistość. Kołodziejczyk pokazuje ludzi, nie zadających sobie wielu pytań.

Efekt potęguje język narracji i bohaterów. To swoisty slang, trochę z Wiecha, czasem atmosferą czerpiący z Twardocha,
a także tchnący dzisiejszą nowomową.

Bohaterowie Prymitywu mieszkają na, można by rzec, mentalnej prowincji, którą Kołodziejczyk umieścił na warszawskiej Pradze, choć równie dobrze mógł gdzie indziej. Są tu od urodzenia lub przyjechali za chlebem. Starają się uczciwie zarobić na życie, chachmęcą pod stołem, lub też składają oferty „kup Pan cegłę”. Oglądają telewizję i czytają tabloidy. Robota, dom, kumple, wódeczka. Interesik, zmiana dochodzących, dodatkowe usługi z miłymi paniami. Aby do przodu.

Prymityw jest bolesną satyrą na rzeczywistość. Kołodziejczyk pokazuje ludzi, nie zadających sobie wielu pytań. Jego bohaterowie bezkrytycznie powtarzają zasłyszane, jedynie słuszne tezy i wcielają je w życie. To takie łatwe. W tle widać zmagania polityków prześcigających się w radykalizacji głoszonych poglądów oraz jałowość i miałkość sceny politycznej. Obserwujemy, jak wielkie spustoszenie mentalne powoduje stałe powtarzanie tych samych frazesów. I tylko jedna postać, dziennikarz-inteligent ostrzega, że sprawy biegną w złym kierunku. Pozostali są prostolinijnie jednoznaczni. Zamierzenie? Zainteresowani odczytem „o roli konia w  wojnach pancernych” uważają, że należy mu, inteligentowi, przyłożyć.

Efekt potęguje język narracji i bohaterów. To swoisty slang, trochę z Wiecha, czasem atmosferą czerpiący z Twardocha, a także tchnący dzisiejszą nowomową. Kipi neologizmami. Dodaje autentyzmu postaciom, ale jednocześnie drażni. Celowo? Sceny, same w sobie będące świetnymi ilustracjami zdarzeń, przeskakują  w różne miejsca i czas, mieszają bohaterów, nie kończą wątków. Tu czuję niedosyt.

Dla kogo Marcin Kołodziejczyk napisał swój Prymityw? Czy chciał przemówić do tych, którzy w podobny sposób widzą rzeczywistość? Czy też potrząsnąć zasłuchanymi
i zapatrzonymi w sygnał w eterze? Ci pierwsi zyskają potwierdzenie słuszności swojego myślenia. Ci ostatni, jeśli dostrzegą siebie w krzywym zwierciadle, mogą odrzucić wołanie, zamknąwszy powieść przed końcem. Oby nie.