Peter Handke, Don Juan (sam o sobie opowiada), (niem.: Don Juan (erzählt von sich selbst)), tłum.: Emilia Bielicka, Wydawnictwo Czytelnik, Warszawa, 2006.
Peter Handke rysuje Don Juana. Co jeszcze można o nim powiedzieć? Kolejna wersja rozpustnika? Umiejętność czarowania kobiet pozostaje. A cała reszta?
Narrator długo przygotowuje czytających do spotkania z Don Juanem. Zapowiada go już w pierwszym zdaniu, po czym przez trzydzieści stron pisze o sobie i trudnych społecznych relacjach, zastanawia się, kim przybysz może się w istocie okazać, czy też przeskakuje z teraźniejszości (po spotkaniu z tytułowym bohaterem) do wydarzeń sprzed jego przybycia, zarówno swoich, jak i gościa. I gdy już zaczynałem się niecierpliwić tym początkowym chaosem (przeczytaj o wcześniejszym opowiadaniu autora: Strach bramkarza przed jedenastką) i pojawiła się wątpliwość, czy wreszcie poznam sławnego libertyna, zasiada on przy stole w prowadzonej przez narratora oberży i snuje swą opowieść.
Handke formuje człowieka od początku. W czasie tygodniowej opowieści, niczym Bóg Stwórca, kształtuje nową osobowość, ironicznie zaprzeczając jej stereotypowemu wizerunkowi.
W rzeczywistości nie wiem, czy to on opowiada, tzn. Don Juan, czy też narrator, gdyż fabuła zostaje przedstawiona w trzeciej osobie. Pomimo bezpośredniego stwierdzenia, że tak, że to ten legendarny podrywacz, to ironia, jaką wyczuwa się w czasie lektury całego tekstu, nie budzi mojego zaufania. Spójrzcie bowiem, jaki jest Don Juan Handkego. To w gruncie rzeczy porządny człowiek niezasłużenie cieszący się złą sławą. Żałoba po stracie syna gna go po świecie, gdzie szuka ukojenia. Traf chce, że wszędzie, gdzie się pojawi, wpada w oko kobiecie, tej jedynej, tej najważniejszej, tej najpiękniejszej. Kończy się jednak na platonicznym zauroczeniu i intelektualnej symbiozie, a buty rozpustnika ubiera jego kierowca i służący w jednej osobie, który potem musi salwować się ucieczką, goniony przez obrońców cnót niewieścich.
Handke drażni się z nami na różne sposoby. Jego porządniś chełpi się swoim urokiem, dzięki któremu podporządkowuje sobie kobiety niczym pan poddanych, by po chwili odchodzić od nich w tęsknocie i zamyśleniu. Opowieść snuta u oberżysty jawi się jako swoiste oczyszczenie, neurotyczny światowiec nakłada bowiem umowny zgrzebny habit, by po kilku dniach wychodząc, uśmiechem i zadowoleniem oznajmiać nowe życiowe otwarcie. I jeszcze to zapętlające mrugnięcie okiem na koniec.
Handke formuje człowieka od początku. W czasie siedmiodniowej opowieści, niczym Bóg Stwórca, kształtuje nową osobowość, ironicznie zaprzeczając jej stereotypowemu wizerunkowi. Pojawia się człowiek wyjątkowy, ale skromny. Co najważniejsze — ten prawdziwy. Wszystkim innym odmawia się oryginalności, Moliera i Mozarta (opera Don Giovanni) nie wyłączając.
Dystans i sarkastyczny „dotyk boskiej ręki” nadają tekstowi świeżego poloru. Sam wywód, początkowo nużący, rozpędza się do pomysłowej intelektualnej zabawy,
z której grzechem jest nie skorzystać.