Przeskocz do treści

Philip K. Dick, The Cosmic Puppets

Philip K. Dick, The Cosmic Puppets (pol.: Kosmiczne marionetki). Gollancz, Orion House, Londyn, 2006.

Philip K. Dick należy do absolutnej czołówki pisarzy SF. O tym wie każdy miłośnik tej literatury. A ci, którzy w science-fiction nie gustują, zaczną, jeśli tylko znajdą czas na jego dzieła z górnej półki. To nie tylko znany wszystkim Ubik, ale również inna powieść, w której tytule Autor stawia pytanie o gusta androidów, to także pozycja, gdzie rozważa się chęć wiecznego życia uzyskanego dzięki kosmicznemu narkotykowi, to wreszcie rozważania de facto historyczne, co by było, gdyby to nie Alianci wygrali II Wojnę Światową. Te cztery pozycje (dociekliwszym czytelnikom zostawiam rozszyfrowanie ostatnich trzech tytułów) z bardzo licznej jego spuścizny uważam za must read. Podobać się mogą dzięki rozważaniom filozoficznym, religijnym, czy dotyczącym egzystencji człowieka. Czasami są niełatwe w odbiorze, ale jednak pozwalają na zagłębienie się w niebanalną treść, a przy tym pokazują niesłychaną wyobraźnię
i pomysłowość Autora.

Przełomowym staje się moment, kiedy przy przeglądaniu archiwów dowiaduje się, że … umarł.

Tym razem sięgnąłem do jednej z pierwszych powieści Dicka, której w polskich wydaniach nadano tytuł Kosmiczne marionetki. Główny bohater, Ted Burton, postanawia odwiedzić miasto swojego dzieciństwa. Przyjeżdża więc do Millgate w stanie Virginia, ale niczego w nim nie rozpoznaje. Miasto jest inne, niż je zapamiętał, budynki są stare i o innym przeznaczeniu, nie zgadzają się nawet nazwy ulic,
a pośród napotykanych przechodniów nie poznaje nikogo. Przełomowym staje się moment, kiedy przy przeglądaniu archiwów dowiaduje się, że … umarł, albo też nie żyje ktoś o tym samym imieniu i nazwisku, kto odszedł w dniu jego wyprowadzki
z miasta. Ted postanawia rozwikłać zagadkę, tym bardziej że być może dotyczy ona jego tożsamości.

Książka wplata się w nurt obecny w początkach twórczości Autora. Pyta on, czy to, co widzimy, istnieje naprawdę, czy też jest tylko złudzeniem. Dążenie do odpowiedzi na to pytanie prowadzi do spostrzeżenia, że właśnie obserwujemy walkę Dobra ze Złem i niekoniecznie to pierwsze tryumfuje. W końcowej części obie strony ponownie stają do pojedynku. Mamy też nawiązanie wprost do religii chrześcijańskiej, gdyż dowiadujemy się, że bóg reprezentujący dobro (w zasadzie tylko o nim Dick pisze „He”, jak o Bogu) wysyła do ludzi swoje dziecko, które ma za zadanie ich chronić.

Akcja książki wciąga czytelnika od pierwszej strony, intrygując stawianymi pytaniami, a sceny pokazujące zaskakujące dla głównego bohatera zjawiska, które z kolei dla miejscowych nie są niczym nadzwyczajnym, wprowadzają nas w atmosferę niczym
z dreszczowca. Długa scena finałowa jest spersonifikowaną wizją walki sił rządzących światem, które wciągają w nią zwykłych ludzi. Jest ona dość efektowna, choć jednak niektórych czytelników może znużyć. Kończy się zaś zaskakująco.

Wydaje się, że nie jest to tzw. literatura obowiązkowa, choć miłośnicy SF znajdą
w niej motywy, które pojawiają się w późniejszych wielkich powieściach Dicka.

Zobacz też opowiadania Foster, już nie żyjesz oraz Wypłata.

Zdjęcie: Greg Rakozy na Unsplash.