Przeskocz do treści

Nie ma takiego numeru – rozmowa z Maćkiem Bielawskim

Z Maćkiem Bielawskim rozmawiamy w jego wrocławskim mieszkaniu.

Bohater pierwszego opowiadania z tomu Doktor Bianko mówi, że nie wiadomo, co ludzie widzą w krótkich formach. Co Pan widzi w krótkich formach?

W krótkich formach widzę moją drogę. Opowiadania mnie zajmują, głównie je czytam. Natomiast bohater Kontynuacji stanu mówi o krótkich artykułach, newsach, które na komórce można przeczytać w minutę, dwie, kliknąć w kolejny i tak w kółko. To mu pomaga w danej sytuacji i jednocześnie bardzo martwi. Myślę, że w ogóle przyzwyczailiśmy się do ślizgania po miałkich treściach podawanych przez portale internetowe, do niewymagającej większego zaangażowania lektury. To daje szybką, ale pozorną satysfakcję. Nie trzeba wiele czasu, aby dojść do sedna, bo ono jest zwykle w nagłówku.

Powierzchowność?

Jeśli chodzi o tego typu artykuły, to jest to mocno naskórkowe. Wiadomo, że są rozwinięcia tematów, pogłębione analizy, opinie, ale one cieszą się mniejszą popularnością u statystycznego czytelnika, który odwykł od czytania, od skupienia na dłuższym tekście. W związku z tym ciężko jest mu wejść w dłuższą formę
i dlatego poświęca czas artykulikom. Nie oceniam tego.

Bardzo lubię opowiadania. Sięgam do nich dużo chętniej niż do powieści. Odpowiada mi ta krótka, co nie oznacza niepogłębiona wypowiedź.

Dlaczego Pan przyjął krótką formę w swojej twórczości?

Bardzo lubię opowiadania. Sięgam do nich dużo chętniej niż do powieści. Odpowiada mi ta krótka, co nie oznacza niepogłębiona wypowiedź. Może wynika to też z braku czasu na angażowanie się w duże fabuły? Może szukam szybkiej satysfakcji jak ten czytelnik newsów z komórki?

W Doktorze Bianko [recenzja — tutaj] pokazuje Pan codzienne szare życie. Dlaczego właśnie takie Pan wybrał, a nie np. glamour?

Ponieważ to jest moje życie, to płynie z mojej codzienności, z mojej lokalności.
A świat, jak go Pan nazwał, glamour, co w ogóle kojarzy mi się z jakimś przepychem, zbytkiem, aspirowaniem do czegoś — nie jest mój. Pisanie o nim nie przychodzi też łatwo. W zbiorze są dwa opowiadania ocierające się o te tak zwane, nie lubię tego związku, wyższe sfery — On też zaczynał od skromnego domku
i Karteczki. Bohaterowie pozostałych opowiadań są na wyciągnięcie ręki. Do tych ze świata glamour trzeba się długo umawiać, długo pukać i jeszcze na koniec nie wiadomo, czy otworzą.

Przedstawione życie trąci beznadziejnością. W opowiadaniu Nikogo nie rozczarować słuchamy listonosza, który jest jedynym łącznikiem pozostałych bohaterów ze światem. Z drugiej strony Halinka (Światło życia) boi się podjęcia ważnej decyzji. Wrona — główną postacią jest modelka, która swoje aspiracje zderza z prozą życia i pozowaniem w płaszczach kąpielowych. Zatem oprócz tego, że codzienne życie jest ciężkie, pokazuje Pan, że nie ma perspektyw na zmianę.

W obrębie tekstów nie ma. Jednak czy nie ma perspektyw w ogóle? Zawsze jakieś są. Przecież te opowiadania to tylko wycinek życia ich bohaterów. Wszystko się może zmienić. Halinka podejmie decyzję, odejdzie od toksycznego męża, dziewczyna
z Wrony wyląduje na okładce topowego magazynu o modzie, a listonosz… No właśnie, co zrobi listonosz? Trafi szóstkę w totka. A i tak będzie mu brakowało tych spotkań w kamienicy. Co się wydarzy w przestrzeni pozanarracyjnej, to już nie jest pytanie do mnie, a do czytelnika. Ja łapię bohaterów w konkretnym momencie ich życia. Po to jest opowiadanie, żeby ten moment uchwycić.

Koziołek jest opowiadaniem o tym, co ten kocioł przyniesie, ten bałagan, w którym żyjemy, jak ten konflikt będzie wyglądał, jak się zacznie. Nic specjalnego, nic czego nie znamy – uderzenie będzie nagłe i zastanie nas w codzienności.

Czy któreś z opowiadań, z aspektów życia, które Pan w nich pokazuje, jest dla Pana szczególnie ważne?

Bardzo ważnym tekstem jest Koziołek. Bo był zwycięskim opowiadaniem na Międzynarodowym Festiwalu Opowiadań we Wrocławiu, to po pierwsze. A po drugie jest ono ważne, ponieważ opisuje mój, może i nasz, strach przed wojną. Konflikty światowe rezonują na poszczególne kraje. Mamy do czynienia
z niespotykaną dotąd polaryzacją społeczną. Grupy w obrębie jednego kraju się zwalczają, legitymizuje się przemoc, usprawiedliwia się ją absurdalnym zamachem na religijną odrębność i tradycje sprzed wieków, księża grzmią na mszach, zagrzewają do walki przeciw tęczy, której jeszcze niedawno wypatrywaliśmy na niebie po deszczu, a dziś, za nadrukowaną na koszulce czy torbie dostaje się wpierdol. Świat się dzieli. Nic nie jest oczywiste. Żyjemy w setkach prawd. To, co kiedyś było oczywiste, jest nieoczywiste, bo pochodzi od Sorosa, a nie z Torunia. Takie narzucone schematy myślowe. To idealna kanwa do wybuchu konfliktu.
A Koziołek jest opowiadaniem o tym, co ten kocioł przyniesie, ten bałagan, w którym żyjemy, jak ten konflikt będzie wyglądał, jak się zacznie. Nic specjalnego, nic czego nie znamy – uderzenie będzie nagłe i zastanie nas w codzienności, w odwożeniu dzieci do szkoły, w pracy, w robieniu zakupów, w spaniu, w kochaniu,
w przeglądaniu tych krótkich form z pierwszych stron portali. Zastanie nas w życiu, w bluzach z żołnierzami wyklętymi i w koszulkach z tęczą. Na paradach równości
i na rekonstrukcjach bitwy pod Grunwaldem. Wszyscy różni, jedna miazga.

Dla mnie najbardziej bolesnym jest opowiadanie Małe psy szczekają najgłośniej — siostrzyczki podejmują radykalną decyzję wobec swojego braciszka. Część rodziców koncentruje się na najmłodszym dziecku, a starsze, które wcześniej były w centrum uwagi, wypadają poza nie. Pan pokazał dość skrajną sytuację.

Bo dzieci są zdolne do zachowań skrajnych, ostatecznych. W opowiadaniu siostry zaczynają zabawę, stają się rodzicami, wchodzą w ich role. Jedna z córek gra rolę ojca nieradzącego sobie z wychowaniem dzieci i ogólnie z domem, a starsza córka wchodzi w rolę matki, która zawiaduje życiem rodziny. Z tych dzieci powstają nowi dorośli podejmujący decyzje, których rodzice nie byliby w stanie podjąć. A może i by byli. Dzieci są lustrem dorosłych i działają przez pryzmat swojej mikrotraumy, pozornego odrzucenia. Dziewczynki czują brak atencji, a w dodatku muszą się zajmować młodszym braciszkiem.

Opowiadanie Nie ma takiego numeru trochę nie pasuje do zbioru. Z jednej strony jest ono spójne, pokazuje nowy problem. Natomiast czytelnik obserwuje przecięcie się świata realnego z wyobrażonym. Ojciec stara się wypełnić dzieciom życie bez matki i jowialnością, gadatliwością zakryć smutek, ale wkroczenie świata nierealnego jest czymś nowym, czego nie widzimy w innych opowiadaniach.

Nierealne pojawia się też w Niedzieli z tatusiem. Tam też są dwa plany – główny, codzienny, i drugi, będący projekcją bohatera.

On się dzieje tylko w głowie bohatera, ale są to wydarzenia, które mogą dziać się naprawdę.

To prawda. Natomiast Nie ma takiego numeru jest opowiadaniem o opowiadaniu,
o podniesieniu do wyższej rangi zwykłych historii, które mogą być międzypokoleniowym łącznikiem, dać więź. Opowiadanie sobie historii przybliża nas do siebie, rodziców do dzieci, od zawsze. To opowiadanie o rozmowie, o tym, że mocno ograne sytuacje, jak np. kolacja wigilijna mająca zwykle charakter podniosły, uroczysty, może być również okazją do zbudowania nowej perspektywy, do odsakralnienia tego dnia, dania sobie dobrej energii i bycia ze sobą tak naprawdę razem, a nie w obrębie jakiegoś z góry przyjętego schematu. Gdzieniegdzie on się wypalił. Obserwuję to u siebie w rodzinie i u znajomych.

Odnoszę wrażenie, że w opowiadaniach przyjmuje Pan wyłącznie rolę obserwatora, nie komentując, nie oceniając postaci ani wydarzeń.

Ocenę zostawmy czytelnikowi.

[Doktor Bianko] to ważne dla mnie opowiadanie. Pokazuje tak częstą i nierozumianą przez obie strony niemożność powrotu do macierzy na starych warunkach.

W opowiadaniu tytułowym Doktor Bianko pisze Pan o kilku problemach,
o zawiedzionych ambicjach, bardziej rodziców bohatera, niż jego samego,
a więc o życiu, które weryfikuje marzenia, o uderzającej powierzchowności relacji. Tylko Anna, sympatia z dawnych lat, wykazuje więcej zainteresowania dawno niewidzianemu koledze. Pozostali są obcy.

Bo może Anna widzi w osobie Doktora jakieś nowe dla siebie rozdanie. A może nie? Może jest po prostu miła i wie, że należy zapytać, jak Doktor się czuje, zanim zacznie mówić o sobie? Co do opowiadania — wszelkie więzy zostały zerwane. Nie ma możliwości powrotu do przeszłości. Każdy ma już swoje życie, swoje środowisko,
a kolacja zorganizowana przez rodziców jest próbą odbudowania tych relacji trochę na siłę. Pojawiają się upiory z przeszłości, małżeństwa, które czują się dobrze we własnym, sprawdzonym towarzystwie. W towarzystwie przewidywalnym. Natomiast doktor Bianko nie jest nimi zainteresowany. To dobrze wychowany młody człowiek, który przyjął zaproszenie od rodziców, aby świętować dość wydumaną okoliczność, jaką jest dostanie się na studia z wysoką notą. A rodzice żyją przeszłością, w ogóle nie biorą pod uwagę tego, jak dziś czuje się ich syn, czym się zajmuje. To ważne dla mnie opowiadanie. Pokazuje tak częstą i nierozumianą przez obie strony niemożność powrotu do macierzy na starych warunkach. Z drugiej strony Doktor Bianko jest dla mnie ważny z innego powodu — został napisany na potrzeby warsztatów literackich w Nowej Rudzie, które prowadzili Olga Tokarczuk, Karol Maliszewski i Zbigniew Kruszyński.

A skąd imię bohatera? Czy Bianko coś symbolizuje?

Nie mam pojęcia.

W większości opowiadań pokazał Pan pewien problem społeczny. Odniosłem wrażenie, że Kanał ma inny charakter. Pana bohater jedzie przez miasto i po prostu fotografuje to, co widzi.

Można to tak odczytać, oczywiście fotografuje w cudzysłowie. To historia uzależnienia syna od mocno już leciwego ojca. Odwrócona sytuacja – zwykle to rodzice mają nadopiekuńczy stosunek do swoich dzieci. Tu syn martwi się
o swojego ojca jak o własne dziecko. I ojciec nawet o tym nie wie. Ich życia stykają się w punktach wyznaczanych przez kolejne ulice nocnego miasta. Z czego to się bierze? Czy syn nie ma nic innego do roboty, a może jest mu to winny?

Syn podąża za ojcem z uwagi na jego bezpieczeństwo.

To jest powiedziane na początku. Ojciec nie chce gnuśnieć i chce się czymś zająć. To powszechne u osób starszych. Ale też rodzaj zajęcia jest inny, bo dziadkowie
w swojej nowej przestrzeni na emeryturze zwykle zajmują się wnukami. Bardzo często wbrew sobie. Bo taka tradycja. Bo nie można odmówić. Bo tak było od zawsze. A na przykład żona bohatera z opowiadania Żaden ze mnie filozof ma gdzieś tę tradycję i wchodzi w niezrozumiałe dla męża ruchy ekologiczne… Ale to już inna historia.

Uwagę zwraca również opowiadanie Już zawsze będę was kochał, o mężczyźnie, który chce spełnić oczekiwania rodziny, ale niewiele może, przynajmniej finansowo.

To, co on może najlepszego dać, nie jest tym, co w końcu daje. A daje to w asyście niepokoju, ze strachem w komplecie, jakby była promocja i głupio było nie wziąć. Daje to ładnie zapakowane żonie i dzieciom na gwiazdkę. To takie powszechne też sytuacje, że dawanie czegoś z pozoru tylko istotnego wiąże się z różnymi wykluczeniami, ograniczeniami, poświęcaniem siebie. Życie za rzeczy.

Powiedział Pan, że nie jest Pana rolą mówić, jak należy czytać napisany tekst. Nie jest Pan pierwszym moim rozmówcą podzielającym tę opinię. Z drugiej strony jako czytelnik bardzo chciałbym wiedzieć, czy mój odbiór zgadza się
z intencją piszącego.

Nie jestem zwolennikiem mówienia w wywiadach o zawartości książek,
o możliwościach jedynych poprawnych odczytań. Wydaje mi się, że jedynym łącznikiem pomiędzy autorem a czytelnikiem jest sama książka.

Opracowaliśmy słuchowisko oparte właśnie na tych dwóch opowiadaniach [Koziołek i Pani Genowefa] i nazwaliśmy je Międzywojnie. Mowa więc o strachu wynikającym z przeżytego doświadczenia lub jego projekcji.

Na podstawie opowiadań Pani Genowefa i Koziołek przygotował Pan słuchowisko.

Przygotowaliśmy to we Wrocławiu w ramach tygodnia Marsz do księgarń zorganizowanego przez Grzegorza Czekańskiego z Księgarni Tajne Komplety.
Z moim kolegą Łukaszem Platą, muzykiem i księgarzem, opracowaliśmy słuchowisko oparte właśnie na tych dwóch opowiadaniach i nazwaliśmy je Międzywojnie. Ja czytałem, Łukasz grał na basie plus różne efekty. Pani Genowefa jest straumatyzowaną staruszką żywo pamiętającą obóz koncentracyjny,
a bohaterowie Koziołka boją się wybuchu wojny. Mowa więc o strachu wynikającym z przeżytego doświadczenia lub jego projekcji.

W Pana debiucie Twarde parapety [recenzja — tutaj] epizody mają tego samego bohatera, dzieją się w tym samym mieście, są ułożone chronologicznie. Natomiast w Doktorze Bianko każde opowiadanie jest o czym innym, inni bohaterowie. Zmienił Pan podejście.

Nie chciałem już kontynuować formuły autobiograficznego pisania. Uważałem, że się wyczerpała. Jak napisał w recenzji Doktora Bianko Piotr Bratkowski, taką książkę jak Twarde parapety może napisać każdy. A ja dodam — że tylko raz.

Czy pisząc któreś z opowiadań zawartych w Doktorze Bianko miał Pan wrażenie, że jest to fabuła, którą można by rozwinąć do powieści?

Nie myślałem o tym. To są zamknięte historie.

Część moich dotychczasowych rozmówców stwierdzała, że jak ich książka trafia do księgarń, to stanowi to dla nich już zamknięty rozdział. Nie wracają do niej. Wręcz słyszy się z ust niektórych autorów, że już nie pamiętają wielu szczegółów. W Panu emocje związane z Doktorem Bianko jeszcze żyją?

Żyją, bo dopiero się ukazała. Znam dobrze życia bohaterów, pamiętam zdania, które wypowiadają, kim są, czym się zajmują. Jednakże trudno wracać do tekstów
z wydrukowanej książki. Nic nie można zmienić. Ten stan bezradności nie zachęca autora do lektury. Myślę, że niewielu autorów czy autorek wraca do swoich książek. Podobnie jest w muzyce. Słuchanie swojej muzyki z wypiekami na twarzy to chyba sytuacja dość osobliwa.

Nad czym Pan teraz pracuje?

Nad opowiadaniem na Międzynarodowy Festiwal Opowiadania. Jako laureat zostałem zaproszony do udziału. Jest prawie połowa sierpnia, zostały dwa tygodnie. Mogę nie zdążyć. Zapraszam jednak w październiku. Wtedy się okaże.