Raymond Queneau, Ćwiczenia stylistyczne (franc.: Exercises de style), tłum. Jan Gondowicz, Świat literacki, Czuły barbarzyńca, 2005.
Spróbujcie opowiedzieć tę samą historię na 99 sposobów. Raymond Queneau ćwiczy stylistycznie i zawstydza wyobraźnią, oczytaniem, erudycją i sprawnością
w posługiwaniu się słowem.
Punkt wyjścia stanowi relacja z codziennego wydarzenia. Oto młody długoszyi człowiek w kapeluszu niedbale obleczonym sznurkiem lub wątpliwej jakości tasiemką jedzie autobusem linii S. Tłok sprawia, że jeden z sąsiadów co chwilę go potrąca, na co on zwraca mu uwagę z niecierpliwością. Nagle jednak przerywa, rzucając się na wolne miejsce. Po dwóch godzinach narrator widzi go przed dworcem Saint-Lazare rozmawiającego z kolegą, który zwraca mu uwagę, by przeszył guzik u płaszcza.
Queneau bawi się w laboranta-eksperymentatora. Bierze kilka podstawowych składników, a następnie miesza je w różnych proporcjach, podgrzewa, oziębia, przelewa i przygląda się rezultatowi. Alchemia słowa.
Pierwsza wersja, będąca relacją z wydarzenia, jaką zwykliśmy zdawać w rozmowie
z przypadkowo spotkanym sąsiadem lub w czasie spotkania z przyjaciółmi, zaczyna ewoluować. Przeobraża się punkt widzenia narratora, on sam, jego język, styl
i sposób formułowania myśli. To wszystko ma swoje konsekwencje w doborze szczegółów, ocenie wydarzenia i głównego bohatera. Potem zmienia się zmysł, którym świadek wydarzenia je postrzega, poziom szczegółowości relacji, dziedzina,
z punktu widzenia której zachowanie zostaje poddane analizie oraz styl, a to wszystko przy wykorzystaniu każdego rodzaju literackiego. Wreszcie słowotwórcza dezynwoltura prowadzi do neologizmów, by zadziwić czytelnika nowym językiem
o atomowej wręcz hermetyczności.
Pomysłowość autora przyprawia o zawrót głowy. Queneau bawi się w laboranta-eksperymentatora. Bierze kilka podstawowych składników, a następnie miesza je
w różnych proporcjach, podgrzewa, oziębia, przelewa i przygląda się rezultatowi. Niektóre teksty przyjmowałem wydęciem warg, inne mnie rozśmieszały, większość kwitowałem stopniowo coraz wyżej podnoszonymi brwiami. To wspaniała rozrywka otwierająca oczy na możliwości języka. Alchemia słowa. Chapeau bas dla autora przekładu. Domyślam się, że Jan Gondowicz miał z tym niezłą przeprawę, tym większy więc mój podziw dla efektu jego pracy.
Słowem: pozamiatane.
Na koniec przytoczę cudem odnalezioną po wielu latach setną wersję opowiadania.
Koronaepidemicznie.
Długoszyi rezerwuar transmitował się koronabuSem pośród czynników covidopotencjalnych. Sarsomaski skrywały usta i nos, by łańcuch zakażenia się nie wydłużał. U niektórych widoczne były perforacje covidosłon, którymi dawka patogenna mogła przedostawać się w głąb sąsiadujących ustrojów. Organ wieńczący szyję wspomnianego osobnika, nieprzeciętnie długą, pokrywała fryzura podobna do korony z wypustkami przewiniętej dwoma jeDNA-Cov-ymi wstęgami. Ten wydaje-mu-się-non-covid-młodziak wymieniał aerozol z innym koronapasażerem ingerującym w jego kończyny dolne, ryzykując absorpcję dawki zakażającej. Wykorzystując częściową wymianę rezerwuarów w czasie postoju covidbusa, potencjalny nosiciel przetransferował się na większą odległość od ewentualnego źródła zakażenia, zagnieżdżając się w miękkim podłożu wolnego fotela. Po dwóch godzinach zidentyfikowano jego kod genetyczny przed świętym Łazarzem. Czy doczeka eradykacji lub chociaż sarsotestu, czy też krawieckie operacje w covidokontakcie z ciałem obcym spreparują mu koronajesionkę?
Zobacz zupełnie inny przykład precyzji w doborze słów: Hiromi Kawakami Niedźwiedzi bóg 2011.