Z Robertem Rientem*, autorem reportażu Przebłysk, rozmawiam o podróży, poszukiwaniu siebie, wykluczeniu i wpływie przeżyć na twórczość.
Zacytuję z pierwszej strony Przebłysku: „Jest 31.1.2016. Dwudziesta druga wyprowadzka”. Z Twojego bloga wnoszę, że to nawet dwudziesta piąta, tak? Nie zagrzewasz nigdzie miejsca?
Przestałem liczyć, ale wydaje mi się, że teraz zagrzewam, czy raczej ogrzewam się. Tak przynajmniej czuję. Mieszkam w wiejskim domu już prawie dwa lata i póki co nie planuję się przeprowadzać. Dzięki podróży dookoła świata zrozumiałem, że chcę być blisko natury i z dala od zgiełku. Często podróżuję, a nie mam samochodu, więc wybrałem dom blisko lasu, ale również stacji kolejowej. Ale czy tu zostanę? Życie mnie nauczyło, że prawie nic nie jest na stałe.
Wyprowadzając się, podzieliłeś rzeczy na umiłowane, praktyczne, doczesne
i niezbędne. Dalej dzielisz rzeczy na cztery kupki?
Nie, to było na potrzeby podróży. Niezbędne ważące mniej niż dwadzieścia kilogramów zabrałem ze sobą. Rzeczy bywają potrzebne, zachwycające, pomocne, ale również potrafią wiązać, zatrzymywać, staram się do nich nie przywiązywać.
W Przebłysku cytuję Edwarda O. Wilsona, którego bardzo szanuję i cenię, naukowca, biologa i pisarza. W świetnej książce Pół Ziemi. Walka naszej planety o przetrwanie napisał, że Ziemia przetrwa, jeśli zwrócimy jej przynajmniej połowę powierzchni, połowę lądów i oceanów, na których powstaną rezerwaty przyrody. Próbuję wdrożyć tę ideę wokół swojego domu. Zostawiłem mniej więcej połowę działki dla Ziemi, owadów i innych stworzeń, nie wchodzę na ten teren, nie koszę trawy, sprawy dzieją się tam we własnym rytmie. Cudownie obserwować jak ta dzika łąka wypełnia się życiem.
W jakim sensie wyjazd opisany w Przebłysku był wycieczką krajoznawczą,
a w jakim potrzebą oderwania się od wszystkiego, co Cię otacza? Początek
o pakowaniu się brzmi lekko dramatycznie.
Pamiętam, w Warszawie pewnego wieczoru stałem na balkonie, obok ulica, hałas, szum, blokowisko. Pomyślałem: dlaczego tu jestem, skoro mogę być wszędzie?
Z jednej strony chciałem zobaczyć nieznany świat po drugiej stronie globu, mające dwa tysiące lat drzewa Kauri w Nowej Zelandii, z drugiej strony kusiło mnie pozbawienie się stałego adresu, stworzenie otwartej sytuacji, wolności. Nie wiedziałem, ile potrwa podróż, nie wiedziałem, kiedy wrócę, gdzie wrócę.
W Przebłysku piszesz o pięciu kursach vipassany, a potem: „po setkach godzin spędzonych w bezruchu odpuszczam medytację vipassana, odpuszczam
z bezradności, ale tęsknota za ostatecznym spełnieniem pozostaje silna”. Czego zabrakło?
Niczego – jeśli chodzi o technikę. Wciąż ją polecam. Po prostu dla mnie ten sposób pracy z umysłem wyczerpał się. Vipassana to radykalne, dziesięciodniowe kursy medytacji po dziesięć godzin medytacji dziennie, podczas których nie ogląda się filmów, nie czyta książek, nie rozmawia z innymi ludźmi – również gestem czy oczami. Jest się ze sobą. Chodzi o to, by niczego nie przyjmować, nie porównywać swoich doświadczeń z innymi, nie opierać się na innych ludziach, tylko obserwować siebie, a dokładnie: oddech i ciało, dzień za dniem w milczeniu. Każdego dnia ma miejsce jeden wykład, który czasami służy do indoktrynowania i to jest jedyna rzecz, na którą bym uczulał wybierających się na kurs. Łagodna, z dobrą intencją, ale mimo wszystko opowieść o pewnym systemie wiary, ale sama technika jest świetna. Vipassana była dla mnie istotnym doświadczeniem, takim, które nadało życiu kierunek. Do dzisiaj, z wdzięcznością korzystam ze zdobytych na kursie technik obserwacji umysłu. Szczegółowo opisuję to w książce.
To dla mnie nowe — nie rozumiem jej. Dla mnie jest to strata czasu.
Allan Watts żartował, że medytacja jest jak szlifowanie cegły, po to, by stworzyć lustro. Lubię to powiedzenie, bo ma możliwość rozbijać tak zwane oświecone ego tych, którzy traktują duchowość jako ucieczkę, albo pretekst, by czuć się lepszymi ludźmi od tych duchowością niezainteresowanych. Ale dla mnie medytacja nie jest, nie była stratą czasu.
To oznacza długą drogę.
Ale też często niemożliwą do pokonania, bo wymyśloną, gdy w końcu okazuje się, że nie ma drogi, jest tylko teraz. Sporo zawdzięczam medytacji, ale nie uważam, by istniała technika idealna, taka dla wszystkich.
Reasumując: po co pojechałeś? Z wypiekami przeczytałem część syberyjską, ale ona mi nie pasuje do reszty. Ile jest w tym chęci krajoznawczej, ale ile poszukiwania siebie?
Pojechałem z pragnienia zobaczenia miejsc, o których marzyłem od dziecka. Pojechałem, by znaleźć się na Syberii, by zanurzyć się w lesie amazońskim, by wędrować szlakami Nowej Zelandii, by usiąść na skałach wulkanicznych na Wyspie Wielkanocnej i spojrzeć na moai – kamienne posągi, o których wciąż niewiele wiemy. Pojechałem z pragnienia przebudzenia, pragnienia wolności, zrozumienia samotności, sprawdzenia swoich granic.
Pojechałeś, by się przejechać koleją transsyberyjską, czy też, aby dotrzeć
w strony, dokąd wywieziono Twojego dziadka?
Jedno i drugie. Chciałem pojechać koleją transsyberyjską, moja relacja z dziadkiem była pretekstem, by wyruszyć na Syberię, na którą został zesłany jako sześcioletni chłopiec.
Tajlandia. Podkreślałeś, że chcesz być sam. Potrzebowałeś tego?
Tak. Lubię być sam, poszukuję tych chwil, dają mi wolność, swobodę, możliwość obserwowania, co przyjąłem od innych, świata, co pochodzi z wnętrza, świata natury. Podróż pomogła mi odkryć nowe, wcześniej nieznane obszary samotności.
Sam zrobiłeś zdjęcia z Rudym?
Tak. Rudy, czyli pies, który został moim przyjacielem na jednej z wysp, był prezentem. Oto znienacka pojawił się przyjaciel, który uczył mnie, który słuchał, był silny i samodzielny. Rudy doskonale znał się na relacjach, był mistrzem, wiedział, kiedy należy przyjść, a kiedy odejść. Poświęcam mu osobny rozdział w książce,
z listów od czytelników wynika, że to jeden z ulubionych rozdziałów niektórych czytających.
W Nowej Zelandii piszesz na początku, że rzeka Whanganui i jedno ze wzgórz mają osobowość prawną. Pytam w kontekście Twojego krytycznego spojrzenia na społeczność świadków Jehowy: czy Maorysi są postrzegani przez białych jako równie ważni?
Nie ma na to jednej odpowiedzi. Jest różnie. 6 lutego 1840 roku podpisano w Nowej Zelandii słynny traktat Waitangi pomiędzy przedstawicielami maoryskich plemion
i reprezentacją korony brytyjskiej. Traktat był kolejnym krokiem białych kolonizatorów, którzy stopniowo odbierali Maorysom ich ziemie i godność. 6 lutego jest w Nowej Zelandii świętem narodowym. Co roku w niewielkim mieście Waitangi, czyli tam gdzie, podpisano traktat, zbierają się ludzie różnych nacji, by protestować przeciwko nadużyciom białego człowieka.
Czarnoskóra brytyjska dziennikarka Reni Eddo-Lodge w książce „Dlaczego nie rozmawiam już z białymi o kolorze skóry” (recenzja — tutaj), opisując sytuację w Wielkiej Brytanii, wskazuje na systemowy i instytucjonalny rasizm. To oznacza, że osobie nie-białej jest gorzej od samego początku.
Dobra analogia. Biały człowiek, w dodatku mężczyzna żyjący w Europie należy do jednej z najbardziej uprzywilejowanych grup społecznych. To z naszego kontynentu wypływały statki z kolonizatorami, często mordercami, gwałcicielami i złodziejami, którzy rabowali ziemie Indian, Rapa Nui, Maorysów, Aborygenów, mieszkańców Afryki.
W internecie znajduje się wiele ofert przeżyć oczyszczających z ayahuaską. Jak Ty wybierałeś? Wiedziałeś, że najlepiej pojechać do Peru?
Intuicyjnie, szukałem miejsca z dala od turystów, w lesie amazońskim.
Czułeś, że potrzebowałeś oczyszczenia? Vipassana to za mało?
To był etap poszukiwania ostatecznych odpowiedzi na pytanie: kim jestem. Przed ceremonią miałem w sobie mieszankę ciekawości i lęku. Zatrzymałem się w lesie, domku na drzewie, tam, gdzie nie ma elektryczności i internetu. Słońce i księżyc nadawało rytm. Ayahuaska nazywana jest przez szamanów medycyną, przyjmuje się ją w celu uzdrawiania, spotkania z przeszłością, gojenia ran – również tych emocjonalnych, psychicznych i duchowych. Spotkanie z ayahuaską było jednym
z najważniejszych spotkań w moim życiu. Do tej pory czuję konsekwencje: otwarcie na naturę, poznanie mowy drzew, możliwość rozmawiania z kamieniami. Ayahuaska zabrała również lęk, który nosiłem w sobie od wielu lat. Ciężko o tym opowiedzieć w kilku słowach. W lesie amazońskim uczestniczyłem w procedurze przygotowywania medycyny, gotowania – szczegółowy opis i zdjęcia umieściłem w Przebłysku.
Pod powiekami przesuwały Ci się wydarzenia z życia. Tak to określiłeś.
Tak. Ceremonia trwa w nocy, kilka godzin, wśród szamańskich śpiewów, muzyki lasu amazońskiego, bębnów. Trochę przypomina to oglądanie filmu, siebie z przeszłości, tych wszystkich momentów, które chciałem zapomnieć, wyprzeć, bólu, który zadałem, to również dotarcie do źródła choroby. Ayahuaska w języku keczua oznacza pnącze czy też lianę duszy, zadziwiające jest, że w trakcie ceremonii można z nią rozmawiać, zadawać pytanie, dostawać odpowiedzi, świadomość jest cały czas obecna, ale jakby rozszerzona.
Co jest dla Ciebie najważniejsze w podróży, gdy zwiedzasz?
Nie wiem, co jest najważniejsze. Ważna jest dla mnie wolność. Zazwyczaj nie czuję się komfortowo, jeśli muszę uzgadniać moje decyzje w trakcie podróży, więc często podróżuję samotnie. Z drugiej strony uwielbiam wypady w grupie przyjaciół, wtedy odpuszczam, zdaję się na sprawniejszych organizatorów, znajduję dla siebie miejsce, w którym mogę pozostać na swoich warunkach i wciąż być częścią grupy,
w życie której lubię się zanurzyć – zwłaszcza nocami, siedząc w kręgu wokół ognia. Wyjeżdżam tak od lat każdego roku w grupie ukochanych. A gdy podróżuję sam, ważna jest wolna przestrzeń, część czasu jest zaplanowana, a większość przeznaczam na to, czego nie wiem, nie znam. Ponadto nocleg, który rezerwuję wcześniej, raczej prywatne kwatery niż hotele. Ważne jest również dobre, lokalne jedzenie. I na koniec: ograniczony bagaż.
W Przebłysku czerpiesz pełnymi garściami z literatury i bogato cytujesz. Niemal każda myśl ma swój przypis. Co przyświecało temu pomysłowi?
To była dla mnie wielka przyjemność. Pomyślałem, że jeśli do kogoś ta książka dotrze i poczuje się zainspirowany, to może sięgnie również po jedną z około czterdziestu książek, które cytuję. To fragmenty poezji, powieści, teologii, książek naukowych, świętych ksiąg, reportaży, fantastyki. Większość z nich jest dla mnie ważna. Z jednej strony traktuję ten zestaw jako oddanie hołdu piszącym, z drugiej — jako wytchnienie dla czytelnika.
W Świadku nie krytykujesz systemu świadków Jehowy wprost, ale pokazujesz, co Ci przeszkadzało.
A przynajmniej staram się. Od prostej krytyki silniejsze wydaje mi się opowiedzenie o zasadach, normach, faktach z życia organizacji i wyznawców.
Twoje książki wydają mi się silnie autobiograficzne. Ile Ciebie jest w Jeremim?
W Duchach Jeremiego (recenzja — tutaj) — niewiele. Jest dziadek, postać, którą zbudowałem w oparciu o życiorys mojego dziadka zesłanego na Syberię.
Ma dużo wspólnego z dziadkiem z Przebłysku.
Tak. Każdy z nich spędził sześć lat na Syberii, każdy utracił znany i ukochany świat, żaden nie potrafił mówić wprost o tym, co czuje. Ale to koniec podobieństw.
A Jeremi? Jemu też jest źle, chce cierpieć, myśli o samobójstwie. O swoich myślach samobójczych w Świadku piszesz wprost.
Jako dorastający, młody świadek Jehowy miałem w sobie sporo autodestrukcji.
W powieści Duchy Jeremiego chłopiec przecina swoją skórę, ponieważ nie wytrzymuje bólu związanego ze stratą mamy. Mogłem temu chłopcu użyczyć czegoś z mojej przeszłości, ponieważ wiem, jak to jest tak siebie nienawidzić, żeby zadawać sobie ból.
Próbowałeś vipassany i ayahuaski, aby odnaleźć siebie. W Świadku wydawało mi się jako czytelnikowi, że Ty już wiesz, czy jesteś Łukaszem, czy Robertem.
Nie jestem ani Łukaszem, ani Robertem. Historia cały czas się pisze i nie ja ją piszę. Mój wpływ na życie jest bardzo ograniczony — rzeczy raczej się wydarzają. Mogę za nimi podążać i próbować na nie wpływać. Tożsamość, ja, ego, osobowość – bez względu jak to nazwiemy – istnieje wyłącznie jako opowieść. Przecież ten z kim teraz rozmawiasz, nie urodził się, to ciało z łysą głową, brodą i zębami nigdy się nie urodziło, Ty też się nie urodziłeś. Kilkadziesiąt lat temu urodziły się jakieś dzieci, ale przecież nasze dzisiejsze ciało nie jest ich ciałem. Co zatem się urodziło? Nie pamięć, bo ta jest stale zapełniana. Nie osobowość, na którą wpływali i wpływają agenci socjalizacji. To, co jest, nigdy się nie urodziło, nigdy nie umiera. A tożsamość, czas – to historie, które lubimy sobie opowiadać. Ktoś stworzył Łukasza, który żył wiele lat. Zmieniłem imię tej postaci i wymyśliłem Roberta, którego życiem żyłem kolejne lata. Ale żadne z tych imion nie jest moim prawdziwym. Jak wszystkie żywe istoty żyję
w połączeniu z naturą, żyję dzięki naturze, w niej. Moje ubrania, jedzenie, leki, przedmioty, podróże – wszystko to należy do natury, jestem nieoddzieloną od niej częścią. Nawet jeśli przebywam w zabetonowanym, miejskim świecie. O tym silnym, uzdrawiającym i zupełnie nieoczywistym, chociaż stale dostępnym związku z naturą, starałem się właśnie napisać w „Przebłysku”.
Jak odebrano Świadka literacko? Nie stronisz tam od brutalnych opisów.
Świadek (recenzja — tutaj) otworzył mi wiele drzwi. Książka została też wydana w Ameryce. Recenzje były dobre. Dostałem kilkaset listów, które cały czas spływają. Po Świadku napisałem reportaż Czaiłem się między ścianą a sufitem, który był odpowiedzią na listy, które przychodziły. Ktoś, kto czytał Świadka, wie o mnie bardzo dużo; to jest ta cena, którą nie zawsze lubię – nagie odsłonięcie. Teraz raczej nie napisałbym już tak odważnej książki.
Czy uważasz, że literatura powinna wynikać z doświadczenia, a nie być wyłącznie wynikiem kreatywności autora?
Kreatywność jest złączona z doświadczeniem, nie umiem postawić granicy. Każdy piszący musi sobie na to sam odpowiedzieć. Kreatywność wynika z ciała, umysłu, inspiracji, zobaczonego, przeczytanego, wypartego, niespotkanego i wielu innych.
Czy na końcu Świadka piszesz o wyprawie zwieńczonej Przebłyskiem?
Bardzo ciekawe pytanie. Jeśli tak zrobiłem to zupełnie nieświadomie. Pisząc Świadka, nie miałem pojęcia, że wyruszę w podróż dookoła świata, wyprowadzę się
z Warszawy i zamieszkam na dolnośląskiej wsi, by być bliżej drzew.
*Robert Rient ur. 1980 r. w Szklarskiej Porębie. Dziennikarz i pisarz. Autor reportażu Świadek (2015) przetłumaczonego na język angielski i wydanego w Ameryce (2016), powieści Duchy Jeremiego (2017). Właśnie pojawiła się jego najnowsza książka Przebłysk o podróży dookoła siebie i różnych medytacyjnych oraz szamańskich praktykach. Współpracuje z magazynem Przekrój (jako prof. Janina Bełkotska co piątek na stronie www.przekroj.pl odpowiada na listy czytelników), Zwierciadło, Sens
i Coaching. Pracował jako wykładowca, trener umiejętności interpersonalnych i prezenter radiowy.