Znachor, jedna z najbardziej popularnych powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza, doczekał się trzech ekranizacji. Reżyser każdej z nich inaczej zaadaptował przedwojenny bestseller. Odmienna też, co zrozumiałe, jest też estetyka każdego
z filmów.
Na wypadek, gdyby ktoś z czytelników nie znał słynnej historii profesora Wilczura, nieszczęśliwego geniusza medycyny, przypomnijmy, że książka opowiada dzieje sławnego chirurga, którego porzuca ukochana żona i znika wraz z ich córką, aby znaleźć szczęście u boku nowego wybranka — młodego, ale ubogiego leśniczego. Zrozpaczony profesor, błąkając się w amoku po nocnej Warszawie, zostaje pobity i okradziony, tracąc pamięć. Przez lata tuła się po kraju, szukając pracy, by wreszcie osiąść w małej wiosce na Wileńszczyźnie, gdzie pomaga w pracy w młynie.
W międzyczasie pani Wilczurowa umiera na gruźlicę, idąc w ślady swojego partnera, a nastoletnią Wilczurówną opiekuje się właścicielka niewielkiego sklepu z norymberszczyzną w nieodległym miasteczku. Wilczur nie potrafi odtworzyć swojej przeszłości, nie wie, kim jest, nie pamięta też niczego sprzed napadu. Została mu jednak pamięć związana z jego zawodem, dzięki której leczy i operuje ludzi. Oskarżony o kradzież instrumentów operacyjnych i znachorstwo trafia do więzienia, z którego wyciąga go „efekt” równolegle toczącego się wątku — wzajemnej miłości jego córki do młodego hrabiego z pobliskiego majątku. Ojciec i dziewczyna, spędzając wcześniej z sobą czas, nie rozpoznają się, a amnezja ustępuje głównemu bohaterowi przy grobie żony, na którym razem z córką i jej wybrankiem przyszli złożyć kwiaty.
Powieść trafiła na ekrany po raz pierwszy w 1937 r. w reżyserii Michała Waszyńskiego z tytułową rolą Kazimierza Junoszy-Stępowskiego. Większość kinomanów pamięta zapewne kolejną adaptację spod ręki Jerzego Hoffmana
z 1982 r., w której głównego bohatera kreował Jerzy Bińczycki. Ubiegły rok przyniósł jak na razie ostatnią próbę przeniesienia treści książki na ekran. Jej reżyserię poprowadził Michał Gazda, a rolę wiodącą przyjął Leszek Lichota.
Bez wątpienia adaptacją najwierniejszą oryginałowi jest propozycja Hoffmana.
W niej zachowano treść i nastrój opowieści. Ludzie mówią gwarą z Kresów, wieś
i miasteczko jako żywo przypominają dawną rzeczywistość,
a życie toczy się niespiesznie. Uważny widz zauważy jedynie trzy istotniejsze odstępstwa od oryginału. Brakuje wątku stadła pani Wilczurowej z leśniczym oraz pogłębienia historii dr. Pawlickiego — wiejskiego lekarza, który oskarżył Wilczura o kradzież narzędzi chirurgicznych. W filmie odebrałem go jako człowieka chciwego, w literackim pierwowzorze jednak osłabienie konkurencji to jego walka o być albo nie być. Reżyser odmienił też postać zastępcy
i jednocześnie następcy Wilczura — doktora (a później profesora) Dobranieckiego
z powieściowego karierowicza na kapiącego szlachetnością altruistę.
Wcześniejsza ekranizacja, którą widzowie mogli obejrzeć już w roku wydania
powieści, to klasyczny melodramat zgodny z przedwojennym stylem epoki. Poszczególne wątki drugoplanowe zostały zmienione tak, aby widz wystarczająco często ocierał łzy wzruszenia oraz by stworzyć możliwości kreacji roli gwiazdom polskiego kina przedwojennego. Klasycznym przykładem jest śmierć drugiego partnera pani Wilczurowej. Tadeusz Dołęga-Mostowicz każe mu umrzeć na gruźlicę, podczas gdy reżyser Waszyński przewraca na niego drzewo. Pozwala to na nagranie rozdzierającej serca sceny pożegnania obojga kochanków. Inną istotną zmianę stanowi biznes prowadzony przez panią Szkopkową, gdzie pracowała nastoletnia Wilczurówna — powieściowy sklep na ekranie ustępuje miejsca małemu kinu wyświetlającemu nieme filmy,
w którym dziewczyna gra na pianinie ilustrację muzyczną. Rola właścicielki przedsięwzięcia odgrywana przez Mieczysławę Ćwiklińską to wydarzenie samo
w sobie. Warto podkreślić pomysłowość realizatorską niektórych scen. Błąkający się po Warszawie zrozpaczony bohater, spoglądając na neony zmienia w wyobraźni ich treść w hasła ubliżające mu jako mężczyźnie i mężowi. Ortopedyczny zabieg, którego dokonuje Wilczur, ratując nogi młynarzowego syna, zilustrowany jest tłem pogodowym przypominającym noc, w której dr Frankenstein powoływał do życia swoje dzieło — scena operacji przerywana jest przebitkami błyskawic, drzew szarpanych wiatrem czy zboża kładącego się pod naporem wichury. Wiele scen
w filmie razi jednak dosłownością, dlatego też film polecałbym wyłącznie miłośnikom starego kina.
Najnowsza ekranizacja to zupełnie inna opowieść. Film nakręcono z rozmachem
i jakością obrazu odpowiadającą oczekiwaniom współczesnego widza.
Z powieści Dołęgi-Mostowicza zaczerpnięto jednak tylko główne wątki: nieszczęście małżeńskie i amnezję profesora Wilczura, wiarołomność jego żony oraz miłość jego córki do miejscowego bogacza, a także, co naturalne, końcowy happy end. Pozostałe szczegóły zostały istotnie zmienione, żeby nie powiedzieć, że niemal nic w nich się nie zgadza. Wilczurówna pracuje w żydowskiej karczmie, młynem zarządza samotna młynarzowa (sic!), połamany młodzieniec mieszka u sąsiadów, instrumenty kradnie dla chirurga kto inny, nie mówiąc też o rozmachu zakończenia. Chociaż takie jest reżyserskie prawo, film zgrzyta — wizualnie bardzo atrakcyjny, brak w nim jednak atmosfery czasu i miejsca.
Każda z trzech ekranizacji może mieć swoich amatorów. Miłośnicy przedwojennego kina wybiorą wersję Michała Waszyńskiego, zwolennicy wierności literackiemu pierwowzorowi nie zawahają się zapewne przed wskazaniem propozycji Jerzego Hoffmana, a chcącym obejrzeć dopieszczony obraz przypadnie do gustu oferta Michała Gazdy. Ja zdecydowanie pozostaję przy wersji z lat osiemdziesiątych nie tylko za jej wierność oryginałowi, ale przede wszystkim za pokazanie kolorytu tamtych czasów i miejsc. W mojej pamięci znachor/profesor Wilczur zawsze będzie nosił twarz Jerzego Bińczyckiego.