Przeskocz do treści

Arthur Schnitzler, Oczy szeroko zamknięte

Zobacz film.

Arthur Schnitzler, Oczy szeroko zamknięte (niem. Traumnovelle), tłum. Victor Grotowicz, Wydawnictwo sic!, Warszawa 1999.

Traumnovelle Arthura Schnitzlera to pierwowzór słynnego filmu Stanleya Kubricka. Oczy  szeroko zamknięte stały się sławnym ostatnim dziełem amerykańskiego reżysera. Natomiast powieść czołowego pisarza czasów wiedeńskiej secesji nie pojawia się na listach bestsellerów. W jej powodzenie nie wierzyło samo wydawnictwo, skoro na ostatniej stronie okładki postanowiono zamieścić pochwały dotyczące … filmu (sic!). Ani słowa o książce. A ta jest warta lektury.

Wcześniejsze polskie tłumaczenie tytułu brzmiało Jak we śnie. Znacznie lepiej oddaje to zawartość Traumnovelle, po którą sięgnąłem zainspirowany powieścią Złota Dama (recenzja: tutaj). Dzieło liczy mniej niż sto stron, zatem jej lektura trwa krócej, niż obejrzenie filmu. Fridolin, lekarz pierwszego kontaktu, jak dziś byśmy powiedzieli,
i jego żona są statecznym mieszczańskim małżeństwem. Jednak czegoś im brakuje. Doznają marzeń sennych sięgających ich wyobrażeń romantyczno-erotycznych. Schnitzler nie krył, że źródłem jego pomysłu są teorie współczesnego mu doktora Sigmunda Freuda.

Jedną z najważniejszych scen jest tajemniczy bal, w czasie którego panowie tańczą
z nagimi partnerkami, a którego reguł czytelnik nigdy do końca nie pozna. Uczestniczy w nim również Fridolin, wiedziony nieodpartą chęcią przeżycia go. Bohater jest nieproszonym gościem i szybko orientuje się, że obecność tam zagraża jego bezpieczeństwu. Groza stopniowo narasta. Kubrick, przenosząc akcję do dzisiejszego Nowego Jorku,  ten wątek bardzo rozbudował. Widz czuje strach, gdy filmowy dr Harford jest osaczany. A odegrana tu emanacja wizji orgii seksualnych została pokazana długimi sekwencjami. Bohater przechodzi z pokoju do pokoju
i widzi znowu coś nowego, i znowu.

Schnitzler  zadaje pytanie, czy zawsze nosimy maskę i tylko czasem ją zdejmujemy, nawet tego nie kontrolując? I czy dopiero wtedy jesteśmy prawdziwi? [Autor]  nie krył, że źródłem jego pomysłu są teorie współczesnego mu Sigmunda Freuda.

Następstwem obecności doktora na balu są kolejne tajemnicze wydarzenia. Autor niczego nie wyjaśnia, pozostawiając czytelnikowi próbę odpowiedzi na narzucające się pytania. Domyślamy się sekwencji zdarzeń, ale nie wiemy na pewno, co miało miejsce. W filmie odwrotnie — reżyser niemal wprost narzuca ocenę. Z drugiej strony, o ile przewracając kolejne kartki książki, czytelnik chce poznać dalszy ciąg, zastanawiając się, jak będzie wyglądała nieuchronna rozmowa Fridolina z żoną, oglądając film, raczej czuje napięcie niż ciekawość, niemal strach, a scena, kiedy dr Harford jest śledzony przez mężczyznę w beżowym płaszczu, może wbić w fotel.

Schnitzler  zadaje pytanie, czy zawsze nosimy maskę i tylko czasem ją zdejmujemy, nawet tego nie kontrolując? I czy dopiero wtedy jesteśmy prawdziwi? I co zrobić, aby skutki rozlanego mleka były jak najmniejsze. Film daje kpiąco receptę wprost.
A Schnitzler? Koniecznie sprawdźcie.