Słoneczny poranek. Nadal siedzimy z Igą Zakrzewską-Morawek, autorką powieści „Wstyd”, w jednej z wrocławskich kawiarni. Rozmawiamy o „Wstydzie” (opis znajduje się tutaj) i wstydzie. O konfrontacji z samą sobą, o stylu pisania, o tym, co ważne, o dorosłym w ciele dziecka i całkiem odwrotnie. O ograniczeniach, planach, miejscu na Ziemi, o Wrocławiu, ale już nie o Sydney. Wspaniała rozmowa, w czasie której pozwalamy myślom biegnąć.
O CZYM BĘDĘ PISAĆ, DLACZEGO OGLĄDAM TRUDNE FILMY I CZY CZUJĘ SIĘ U SIEBIE
Nad czym pracujesz teraz?
Pytasz w ogóle, czy o literaturę [śmiech]?
O książkę. Powiem wprost: jeszcze pół roku temu o tobie nie słyszałem, a dziś wiem, że jeśli napiszesz kolejną książkę, to ją przeczytam. Stąd pytam: pracujesz już nad czymś?
Nad miłością [śmiech]. Do siebie i świata. Napisanie „Wstydu” kosztowało mnie sporo emocji. Odchorowuję ten wstyd, który — w trakcie pisania — zaczął ze mnie wypływać. Wyciekał, słowo po słowie, ale w ostateczności wypłynęło go ze mnie na szklanki i wiaderka. Litrami! [śmiech]. To była niesamowita podróż, która stała się dla mnie drogą do uleczenia tego wstydu w sobie — tego toksycznego, bo usztywniającego, blokującego w działaniu. We „Wstydzie” jest dużo bólu. Teraz chcę znowu do piękna. Szukam tej nowej książki w sobie. Bo literatura w ogóle jest dla mnie polem do pokazania, jak widzę świat i jakim jestem człowiekiem [w tle intensywna, psychodeliczna muzyka klubowa]
W takim razie pozwól jeszcze na jedno pytanie: co chciałaś powiedzieć swoim czytelnikom, informując ich [na fb], że obejrzałaś „Wieżę. Jasny dzień”?
[długi uśmiech] Dobre pytanie. Oglądałeś?
Oczywiście.
Zafascynował mnie ten film. Urzekł absolutnie. Jest w nim taki rodzaj wrażliwości, wglądu w siebie i w świat, bardzo mi bliski. Łącznie z tym kadrem pod koniec filmu, kiedy dzieci leżą na łóżku z Kają i obracają rączkami w powietrzu, jakby grały w jakąś grę. Tak samo robiłam ja, jak byłam dzieckiem, podobnie robi mój syn. Jest tam
i element mroku, horroru, co też przemyciłam we „Wstydzie”. Jest nielinearność, są niedopowiedzenia, szerokie pole do interpretacji. Zobaczyłam w tym filmie siebie. Jestem pod jego totalnym urokiem.
W jednej z pierwszych scen, kiedy Kaja przyjeżdża do swojej siostry i Mula mówi: „takie są teraz reguły”, Kaja natychmiast się na to zgadza. Pomyślałem, że chyba tak łatwo nie będzie. Że wydarzenia potoczą się zupełnie inaczej, niż nam się wydaje. Że to nie będzie zbyt przyjemne rodzinne spotkanie. Mnie ten film zmęczył, może trochę też sposobem prowadzenia kamery. Nie był łatwy.
Moja książka też nie jest łatwa [śmiech]. I – jak mówiłeś wcześniej – trochę cię zmęczyła.
Mówimy o tych negatywnych emocjach. Niedawno na swoim profilu na fb umieściłaś cytat o córce, która za wszelką cenę pragnie akceptacji matki. To jest straszne.
Czy straszne… Trochę tak. Ale zakładając, że to metafora…
Abstrahuję od dosłowności ostatniej części [w akcie niespełnionego pragnienia akceptacji ze strony matki córka ucina sobie dłonie] … Chcę zapytać, czy tak właśnie widzisz świat? W takich czarnych barwach?
To są sprawy bardzo ciężkie i bolesne. Jako dzieci nie potrafimy sobie z tym wstydem, z tą skrywającą się pod nim przemocą, radzić. Nie potrafimy się bronić, bo doświadczamy jej od strony najbliższych. Tych, od których jesteśmy zależni, których kochamy. Ale jako dorośli możemy spróbować nie tylko je w sobie nazwać, ale
i zmierzyć się z nimi. Świadomość i zasoby są po prostu pełniejsze, zatem możemy się bronić. Ja konfrontuję z tym wstydem siebie i czytelnika. Z jego odsłonami,
z mechanizmami obronnymi, które – przy zawstydzaniu – zaczynają dochodzić do głosu. Z tą wynikającą z niego ucieczkowością. Podobnie jest z cytatem
o dziewczynie ucinającej sobie dłonie. Wydaje mi się to niezbędne do jakiegoś rodzaju osobistej inicjacji. Potrzebne, aby dorosnąć. Coś zrozumieć, coś poczuć. Ciągła ucieczka, bez konfrontacji, uniemożliwia wgląd w siebie.
I teraz przechodzisz do pisania o uczuciach pozytywnych. O miłości. I do tego chciałbym teraz nawiązać. Na ostatniej stronie okładki „Świata według Żunia” czytamy, że mieszkasz we Wrocławiu od 2015 r. i nie planujesz się stąd wyprowadzić, chyba że do Sydney. Dwa pytania zatem: co cię tu trzyma
i dlaczego właśnie Sydney? Pytam jako rodowity Wrocławiak, który uwielbia swoje miasto.
Ja się nie dziwię, że uwielbiasz, mamy podobnie. Ale zanim wylądowałam we Wrocławiu na dobre (mieszkałam tu wcześniej prawie siedem lat), spędziłam (ponownie) pięć lat w Olsztynie.
Jesteś Warmiaczką?
Urodziłam się na Warmii, wychowałam na Mazurach, mieszkam na Dolnym Śląsku. Po 35 zmianach miejsca zamieszkania przestałam liczyć. Tych przeprowadzek
w moim życiu było chyba ponad 40.
Brwi wyskoczyły mi ponad czoło.
I w pełni.
Bardzo schlebia to mojemu lokalnemu patriotyzmowi.
To miasto jest niezwykłe, ma w sobie wszystko. Jest fascynujące i mroczne. Jest piękne. Nie nudzę się tu. Zweryfikuję trochę to, co napisałam, że chciałabym do Sydney. Akurat wtedy, jak powstawał „Żuń”, byłam pod urokiem „Lekkiego życia Barnaby’ego Brocketa” Johna Boyne’a. To książka o chłopcu, którego – trochę jak mnie [śmiech] – nie trzymały się prawa grawitacji. I ten Barnaby właśnie pochodził
z Sydney. Ale nie planuję zamieniać Wrocławia na inne miejsce. Nie wiem oczywiście do końca, jak się potoczą moje losy, ale kocham Wrocław. Właśnie, kocham Wrocław! Przestałam się bać tego słowa. Czuję się z Wrocławiem związana. Że tutaj jest moje serce, więc mój dom.
Zatem, Igo, życzę Ci, żebyś zawsze chciała mieszkać we Wrocławiu, żebyś się nigdy nie musiała przeprowadzać tam, dokąd nie chcesz.