Przeskocz do treści

Moje wędrówki zawsze kończą się po ciemnej stronie życia. Rozmowa z Agą Sarzyńską.

Szukając informacji o pani w internecie, trafia się najpierw na podróżniczkę legitymującą się bogatą listą poznanych miejsc. Dopiero potem pojawia się wiadomość o pani prozie. W jakim stopniu pasja obieżyświata wpłynęła na powstanie pani utworów Barszalona i Małe historie z dużych miast?

Samodzielne podróże zaczęłam, mając piętnaście lat. Wtedy jeszcze nie myślałam
o pisaniu, chociaż według mojej mamy cele życiowe miałam jasno określone już
w przedszkolu.. Podobno już wtedy chciałam zwiedzać świat i pisać książki. Myślę, że wyjazdy, które z roku na rok stawały się coraz dłuższe i bardziej egzotyczne, były głównym powodem, dla którego zaczęłam pisać. Podróżowanie, a z czasem także mieszkanie i praca w innych krajach nauczyły mnie otwartości, patrzenia na to samo zjawisko nie tylko z własnej perspektywy. Nic tak bowiem nie uczy tolerancji, jak chęć odkrywania świata.

Potrzeba opowiedzenia o życiu, którego w pewnym momencie stałam się częścią, pojawiła się w Tajlandii, chociaż wtedy trudno mi było znaleźć historię, którą chciałabym się podzielić. Sądzę, że nie byłam wtedy jeszcze gotowa na pisanie. Dopiero przeprowadzka do Barcelony uświadomiła mi, co tak naprawdę mnie interesuje, o czym chciałabym opowiedzieć. Pierwsza wizyta na Ravalu była jak olśnienie. Skręcenie w ulicę Robador było jak przejście na drugą stronę lustra. Weszłam w inny świat, z pozoru odrażający, brudny, zły, i od razu pomyślałam, że
o takim właśnie świecie chcę napisać. Znalazłam mieszkanie przy ulicy czerwonych latarni i zaczęłam obserwować tamtejszą na pozór ponurą rzeczywistość. Tak powstała Barszalona.

Małe historie... to efekt podróży i mieszkania w różnych krajach. Jak już wcześniej wspomniałam, w Tajlandii zaczęła kiełkować myśl o książce, brakowało mi jednak inspiracji. Chyba głównie dlatego, że żyłam tam łatwo i przyjemnie. W porównaniu
z takim dolce vita, życie parę lat później w Hanoi było jak walka na pierwszej linii frontu. Wówczas zaczęłam kolekcjonować historie, coraz więcej zaczynało się dziać, a ja stawałam się uważniejsza, bardziej refleksyjna, ale to jeszcze nie był ten właściwy moment, żeby chwycić za pióro. Kiedy kończyłam Barszaloną, wyjechałam na kilka tygodni do Paryża. Mieszkałam tam sama, nikogo nie znałam, zatem sporo czasu spędzałam w swoim towarzystwie, a nic tak nie pomaga w tworzeniu, jak obcowanie z własnymi myślami. Paryż jest tyglem kulturowym, cudownym miejscem dla kogoś, kto lubi różnorodność. Odwiedzając kolejne paryskie dzielnice, widząc ogromne kontrasty, zaczęłam myśleć, że opisanie takiego świata byłoby bardzo inspirujące. Wtedy też „obudziły się” zdarzenia z Wietnamu czy Brazylii. Do tego doszła moja wyobraźnia  i tak oto powstały Małe historie z dużych miast.

Ta książka jest przede wszystkim obrazem dużego miasta, mającej się (niestety) dobrze samotności. Jest też ukłonem w stronę tych, którzy w tej izolacji, chcąc nie chcąc, żyją.

Każde z ośmiu opowiadań Małych historii… (tutaj) buduje pani w podobny sposób: na początku narrator przedstawia trójkę postaci, pokazując ich osobno, by w pewnym momencie doprowadzić do przecięcia się ich ścieżek. To dość popularna konstrukcja, którą pani powtarza. Nie obawiała się pani uczucia znużenia u czytelników?

Ryzyko, rzecz jasna, zawsze istnieje ?. Jednak zdecydowałam się na taką formę, ponieważ chciałam dać czytelnikom szansę na dłuższe spotkanie z każdym
z bohaterów. Obcowanie przez jakiś czas z pedantycznym Philippem czy pozornie niesympatycznym Wladimirem pozwala lepiej ich poznać, wejść w ich świat, często różny od naszego. Przybliża ich sposób myślenia, emocje, rozterki, motywy, jakimi się kierują, postępując w taki, a nie inny sposób. Jest zaproszeniem do ich domów, bycie gościem. Czy po takiej „wizycie” bardziej ich lubimy, czy wprost przeciwnie? To oczywiście indywidualna sprawa. Im dłużej z kimś jesteśmy, tym lepiej go poznajemy. To również daje nam możliwość wejścia w czyjeś buty.

Ważne były dla mnie te różne perspektywy, dlatego też poszczególne części pokazane są z punktu widzenia każdego z bohaterów.  Nie zawsze przecież podobnie postrzegamy tę samą sytuację. Na nasze widzenie świata składa się wiele czynników, takie jak wychowanie, miejsce, gdzie się urodziliśmy, zasady, jakie wpoili nam rodzice, nasze doświadczenia, etc.

Moje wędrówki zawsze kończą się po ciemnej stronie życia. Dlaczego? Może to kwestia równowagi? Będąc optymistką z wyboru mam ogromną potrzebę odkrywania tego, czego nie znam z doświadczenia. Piszę o ludziach, którzy są skrajnie odmienni ode mnie, a robię to po to, żeby ich zrozumieć..

Podoba mi się otwarte zakończenie każdej „trójki” opowieści. Część z nas, czytelniczek i czytelników, może jednak czuć się zawiedziona brakiem ostatecznego rozstrzygnięcia, szczególnie w przypadku historii, które budzą niepokój.

Otwarte zakończenie było celowym zabiegiem. Chciałam zostawić czytelnikom przestrzeń, w której mogliby dać upust swojej wyobraźni, dopowiedzieć swoją wersję historii, napisać happy end.. albo nie. W ten sposób czytelnik niejako staje się współautorem każdego z opowiadań. Może w ten sposób zachęcę kogoś, kto - jak ja kiedyś - marzy o napisaniu książki? Głęboko wierzę, że rolą literatury jest inspirowanie. Do zmiany, zrobienia czegoś, na co nigdy nie mieliśmy odwagi, refleksji, zrozumienia... Po wydaniu Barszalonej napisała do mnie młoda kobieta. Powieść była dla niej okazją do paru radykalnych zmian w życiu. Przyznam nieskromnie, że bardzo mnie to ucieszyło.

Większość głównych postaci Małych historii… stoi na życiowym rozdrożu lub walczy o przetrwanie, są samotni, nieszczęśliwi. Dotyka pani biedy, emigracji zarobkowej, nierówności społecznych, ale także zawiści, chęci zemsty, potrzeby wyładowania frustracji. Czy jasna strona życia jest mniej interesująca?

Jest tak samo ciekawa jak i ta ciemna. Ale nie dla mnie. Powstaje przecież mnóstwo bardzo dobrych, podnoszących na duchu książek, jednak moje wędrówki zawsze kończą się po ciemnej stronie życia. Dlaczego? Może to kwestia równowagi? Będąc optymistką z wyboru mam ogromną potrzebę odkrywania tego, czego nie znam
z doświadczenia. Piszę o ludziach, którzy są skrajnie odmienni ode mnie, a robię to po to, żeby ich zrozumieć. Jest to oczywiście poprzedzone niezliczonymi spotkaniami, dzięki którym poznaję obcy mi świat. Kiedy na przykład wybuchła pandemia i zamknięto nas w domach, na barcelońskich ulicach można było spotkać głównie bezdomnych i policjantów. Dało mi to wspaniałą okazję do poznania tej pierwszej grupy.

Czy któryś z powyższych tematów jest dla pani szczególnie ważny?

W zasadzie każdy, głównie dlatego, że żyję w mieście, w którym wszystkie te elementy są obecne. Duże miasto to samotność, a co za tym idzie permanentny brak zadowolenia z życia, szczęścia. Moja dzielnica Raval, podobnie jak fawela
z opowiadania „Rio de Janeiro”, nosi stygmę miejsca niebezpiecznego, brudnego, niezachęcającego od wizyt. Dosyć wysoka, w porównaniu do innych dzielnic, przestępczość, narkotyki, prostytucja, etc. tworzą bardzo negatywny obraz miejsca, w którym żyję. Mieszkałam przez jakiś czas w faweli w Rio i rzeczywiście wygląda to trochę tak jak np. w filmie „Miasto Boga”, gdzie w wąskiej uliczce nietrudno spotkać nastolatka z AK-47, jednak większość mieszkańców faweli to skromnie żyjący
i ciężko pracujący ludzie, tacy jak Johnny Favelado z mojego opowiadania. To nie jest tak, że wszyscy są kryminalistami. Podobnie Raval, to nie jest wyspa zła. Pisząc
o takich miejscach, chciałabym je odczarować, pokazać, że nie taki diabeł straszny. Myślę, że to ważne, zwłaszcza w kontekście tego, co się teraz dzieje na świecie, na granicy polsko-białoruskiej czy kanale La Manche.

Ostatnio też dużo miejsca w mojej głowie zajmuje zemsta. Jakie są jej przyczyny, dlaczego niektórzy z nas czują (pozorną) satysfakcję, kiedy jej dokonają. Może kiedyś coś o tym napiszę...

Przyznam się, że niektóre z tych postaci istnieją naprawdę
i mieszkają w tych dużych miastach. Z kilkoma udało mi się spędzić sporo czasu podczas moich podróży, za co jestem ogromnie wdzięczna losowi. Inni pojawili się na krótką chwilę, ale to wystarczyło, żeby stworzyć o nich historię.

Protagonistką Barszalonej (tutaj) i bohaterami czterech trójek opowiadań
w Małych historiach…  są głównie imigranci. Przygląda się im pani, pokazując blaski i cienie ich decyzji. W drugim z utworów dostrzegłem jednak mniej współczucia. Czy narrator zmienił spojrzenie?

Tak to pan odczytał? Zarówno w Barszalonej, jak i Małych historiach... mam dużo empatii dla imigrantów, w końcu sama jestem jedną z nich. W mojej debiutanckiej powieści było dużo humoru, zabawy, natomiast druga książka to zdecydowanie „cięższy kaliber”, więc być może stąd to wrażenie zanikającego współczucia.

Otwarte zakończenie kusi dobudowaniem dalszego ciągu. Czy miała (a może ma) pani ochotę, aby wybrane wątki rozwinąć do dłuższej formy?

Nie. Dla mnie, jakkolwiek by to zabrzmiało, te historie już się skończyły.
W poczekalni czekają następne, którymi z olbrzymią przyjemnością w najbliższym czasie chciałabym się zająć.

Czy któraś z postaci z obu pani utworów jest pani szczególnie bliska?

Na pewno każda po trochu. Tworząc, wkładam kawałek swojej duszy w moich bohaterów. Myślę, że trudno jest zupełnie odgrodzić się od tych, o których się pisze. Opowiadając o innych, tak naprawdę pisarz opowiada też w jakimś stopniu o sobie.

Przyznam się, że niektóre z tych postaci istnieją naprawdę i mieszkają w tych dużych miastach. Z kilkoma udało mi się spędzić sporo czasu podczas moich podróży, za co jestem ogromnie wdzięczna losowi. Inni pojawili się na krótką chwilę, ale to wystarczyło, żeby stworzyć o nich historię. Tak na przykład powstała Moskwa, kiedy to w parku podszedł do mnie pewien Japończyk z notatnikiem... W każdym
z opowiadań, w każdej bohaterce czy bohaterze jest część  mnie. Pomysł rodzi się
w środku, w pisarzu, chcąc nie chcąc więc kawałek zostawia się na kartkach.

W Barszalonej pokazuje pani zróżnicowanie mieszkańców miasta, szczególnie dzielnicy Raval. Bardzo podoba mi się fragment:Szybko bratamy się z urugwajskim kelnerem z restauracji na Rambla del Raval, który robiąc sobie przerwę w pracy, wpadł na piwo do Alegríi. Pierwszemu piwu towarzyszą literackie dyskusje o Dostojewskim i Tołstoju, potem już idzie ostrzej, bo przy trzecim chłopcy zgodnie stwierdzają, że pani Bovary była kurwą. W końcu jesteśmy na słynnej ulicy Robador. Alkohol miesza się z literaturą. Literatura z życiem. A życie jak zwykle z wódką”

To jest dosłowny cytat zasłyszany w barze Alegría, który już nie istnieje. Zresztą, Barszalona to w pewnym sensie kronika zmieniającej się dzielnicy, jaką jest Raval. To specyficze miejsce i dlatego tutaj tak długo mieszkam,  zostało mi jeszcze sporo do odkrycia. Żyje  tu wielu imigrantów z całego świata.. To są niesamowici ludzie! Bardzo łatwo spotkać muzyka czy malarza za ladą w barze. Mam znajomego
z Argentyny, który świetnie maluje, ale jest kucharzem w jednej z restauracji. I takich postaci jest tu na pęczki. Tu zwykli ludzie  przy bliższym poznaniu okazują się  nietuzinkowi. Warto jednak pamiętać, że Raval jest  rewirem  o wątpliwej reputacji, do którego ludzie z  innych dzielnic nie chcą przychodzić.  Jest brzydki i brudny
w porównaniu z innymi  rejonami Barcelony. Ja nie postrzegam jednak tego kwartału jako aż tak zniechęcającego.

To może cytat z końca książki: „zaczynam zdawać sobie sprawę, że urodziłam się pod szczęśliwą gwiazdą. W życiu czasami opuszczają mnie przyjaciele, ale nigdy szczęście”. Czy zamieszkując w różnych niespokojnych miejscach, również w fawelach, sprawdza pani, jak daleko może się posunąć?

W tym roku chciałabym wybrać się do Afganistanu! Czy testuję swoje szczęście? Lubię przygodę.. Zawsze improwizuję: kupuję bilet i jadę, a potem zastanawiam się, co dalej. Nie waham się wchodzić do dzielnic mniej bezpiecznych, tak naprawdę specjalnie szukam takich miejsc uważając je za ciekawe. Czasami, tak jak na przykład na Rua 2 w Rocinhii, poszłam w towarzystwie znajomego, który sie w tej faweli urodził. Jednak ze względu na fakt, że podróżuję sama częściej odwiedzam no-go zones na własną rękę. . Ryzyko, że coś mi się stanie, zawsze istnieje i rzecz jasna  zdarza się, że wchodzę w uliczkę, którą pokonuję na miękkich nogach. Nie mniej, wierzę że mam szczęście.

Zastanawia mnie, czy podróżując i poznając kulturę odwiedzanych krajów, uczy się pani miejscowych języków.

To zależy, w jakim kraju. Pierwszym, w którym mieszkałam, była Szwecja. Tam,
w latach dziewięćdziesiątych,  zaczęłam odkrywać to, o czym teraz piszę. Moje lokum mieściło się w Rinkeby. To peryferie Sztokholmu, gdzie biali w zasadzie wtedy nie zaglądali. Mieszkałam tam w międzynarodowej komunie i wszyscy mówili po angielsku.  Poza tym sami Szwedzi bardzo dobrze mówią po angielsku,  szwedzkiego więc nie musiałam się uczyć.  W innych krajach, w których udało mi się zatrzymać na dłużej, starałam się opanować przynajmniej podstawy języka, przede wszystkim ze względu na szacunek dla ich mieszkańców, ale też żeby łatwiej mi było poruszać się po obcych dla mnie kulturach.

Na pewno było mi łatwej na starcie w Hiszpanii, ponieważ przyjeżdżając do Barcelony potrafiłam przynajmniej zapytać o drogę i ceny w sklepach. Od samego początku obracałam się w kręgu osób hiszpańskojęzycznych, tak więc przyswojenie języka było bardzo naturalne. Poza tym to bardzo intuicyjny język. Przed wyjazdem do Rio znałam trochę portugalski, co było dużą pomocą podczas wielu przygód, które mnie tam spotkały.

Językowo trudniej mi było w Tajlandii czy Wietnamie, bo to obszary języków tonalnych,  zatem nie udało mi się nigdy osiągnąć poziomu, dzięki któremu mogłabym prowadzić głębokie rozmowy po tajsku czy wietnamsku. Na szczęście mieszkałam w dużych miastach, na dodatek uczyłam w szkole, gdzie zawsze ratował mnie angielski. Podobnie w Kenii, gdzie mimo intensywnego kursu suahili, częściej używałam angielskiego, będącego zresztą drugim urzędowym językiem tego kraju.

Jakie są pani plany pisarskie?

Mam ich całkiem sporo. Od paru lat czeka niedokończona powieść, do której
w pewnym momencie chciałabym wrócić. Poza tym, tak jak już wcześniej wspominałam, podczas pandemii miałam na Ravalu okazję poznać bliżej kilku bezdomnych z różnych stron świata. Słuchając ich historii,  po raz kolejny przekonywałam się, że życie jest ciekawsze od fikcji literackiej. Poznałam wykładowcę uniwersyteckiego, zabójcę, (kolejnego) dilera, i wiele innych nietuzinkowych postaci.

Chciałabym również poeksperymentować z formą, napisać powieść w sposób mniej konwencjonalny. Jednak na razie nie chciałabym więcej zdradzać.

A gdybym panią pociągnął za język?

Dobrze, ale tylko trochę. Jak powiedziałam, powieść planuję już od kilku lat, zresztą  dwa tygodnie temu [rozmawiamy 29 stycznia 2022 roku] zaczęłam pisać kolejną książkę. To historia, do której materiał zbierałam przez ostatnie dwa lata. Bardzo bym chciała wykreować z tego dłuższą formę.

Powyższy wywiad stanowi obszerniejszą wersję rozmowy, która ukazała się na łamach numeru 2/2022 Magazynu Literackiego Książki.