Przeskocz do treści

Tłumaczenie jest powołaniem — rozmowa z Maciejem Płazą cz. 2

<- część pierwsza

Często się zastanawiam, ile jest tłumacza w przekładzie. Jakie są pana pryncypia w pracy translatorskiej?

W tekstach non-fiction tłumacz musi się schować maksymalnie. Tekst ma być czytelny. W przypadku literatury pięknej licencja tłumacza jest dużo większa. Moją zasadą jest, aby tłumaczenie było pięknym tekstem literackim w języku polskim. To brzmi prosto, ale z tym się wiąże szereg szczegółowych decyzji. Nie boję się, na przykład, delikatnie poprawić autora na drobnym poziomie, np. powtórzeń, szyku. Wiadomo, że nie tłumaczy się zdanie po zdaniu, słowo po słowie, średnika po średniku, natomiast tłumacz powinien mieć na względzie to, żeby ten tekst pięknie się czytał po polsku. Wierność tekstowi jest podrzędna. Ja miałem taką przygodę, tłumacząc Lovecrafta, który jest pisarzem wymagającym, a zarazem czułem się tam dosyć wolny, bo musiałem sam skonstruować język dla niego. To wymagało ode mnie podjęcia decyzji, jak wtedy pisałby Lovecraft po polsku. Albo zdecydować kiedy, tzn. gdy tworzył w oryginale, czy teraz? To szereg decyzji.

Jakie decyzje pan wówczas podjął?

Zastanowiłem się, jak Lovecraft mógłby funkcjonować w polskiej literaturze. Wyobraziłem go sobie jako Stefana Grabińskiego, chociaż to porównanie przyszło mi do głowy po fakcie. Zatem takiego zapóźnionego pisarza młodopolskiego, kogoś w rodzaju Leśmiana, tylko że nie porównując dokładnie, gdyż Leśmian miał wielką inwencję słowotwórczą, a Lovecraft był bardziej archaizujący i archaiczny. Lovecraft pisał w latach 20. i 30. językiem archaizującym, osiemnasto-, dziewiętnastowiecznym. Jednocześnie chciałem, żeby były widoczne wpływy autorów, którymi on się inspirował. Jest w nim sporo Edgara Allana Poe. Dlatego też wszywając w jego teksty inspiracje Poem, musiałem zdecydować, jak pokazać tego ostatniego. Postanowiłem, że Poe będzie taki jak u Leśmiana w jego kanonicznym tłumaczeniu i w zasadzie do dziś niedoścignionym. Zatem cytaty z Poe u Lovecrafta podałem Leśmianem i w podobny sposób oddawałem stylizację na pisarstwo Poego. Przykład może stanowić opowiadanie Wyrzutek (The Outsider) Lovecrafta, które w dużej mierze jest stylizacją języka Poego. Napisałem je „Poem” w wersji leśmianowskiej włącznie z archaizmami typu „mię”. To jest zadanie dosyć karkołomne i dosyć wymagające. Jeśli jednak zna się ten grunt i ma się narzędzia, to można do tego podejść jak do przestrzeni wolności twórczej.

Czy to znaczy, że pan jeszcze czyta więcej dzieł danego autora, aby lepiej czuć jego styl? Innymi słowy, czy może poznał pan całego Lovecrafta lub Poe niekoniecznie dlatego, że się panu podobali, ale aby można było łatwiej lub lepiej dokonać przekładu?

Lovecrafta i Poego miałem dość gruntownie przeczytanych. Z Poem obcuję od dziecka, melodię Poego-Leśmiana miałem w głowie, taką frazę poleśmianowską. Odświeżałem sobie, ale nie czułem, że jest mi to niezbędne — grał mi w głowie cały czas.

W kontekście wolności twórczej tłumacza zwrócił moją uwagę wydany w 2017 roku przekład Jądra ciemności dokonany przez Jacka Dukaja, który podkreślał, że napisał Conrada dla współczesnego czytelnika. Pan odniósł się z dystansem do tej pracy.

Moja recenzja1 była bardzo krytyczna. Serce ciemności to nie jest konsekwentne, uwspółcześnione tłumaczenie, lecz mieszanka stylistyczna.  Dukaj go skrócił i zniekształcił utwór Conrada, w zasadzie napisał po swojemu. Napisanie po swojemu klasycznego tekstu jest eksperymentem, którego nie potępiam, ale to trzeba zrobić z pomysłem. Przede wszystkim należy być wiernym swoim pryncypiom. Moim zdaniem Dukaj rozminął się z duchem tekstu i własnymi założeniami. Chcę podkreślić, że nie winię jego koncepcji. Nie mam nic przeciwko  tłumaczeniu starych tekstów na język współczesny, ale jeśli robi się to konsekwentne i spójne. A to tłumaczenie nie jest takie.

Ponownie wrócę do naszej rozmowy sprzed dwóch lat. Już po wyłączeniu mikrofonu mówił pan o swojej pracy nad tłumaczeniem Arthura Machena, opisując ją słowami: „Teraz folguję sobie przekładem tego, na co mam ochotę, co mi sprawia przyjemność”.

Machen to walijski pisarz z przełomu XIX i XX wieku, jeden z moich ulubionych autorów. Wówczas poświęcałem mu czas nawet kosztem swojego pisania. Tłumaczenie tekstów, które się uwielbia, które się chce przetłumaczyć, aby czytelnicy mogli to przeczytać, choćby miało być ich niewielu, a w przypadku Machena zapewne tak będzie, to jest swego rodzaju misja. Choć znaleźć wydawcę dla książek, które nie będą się cieszyć dużą poczytnością, nie jest proste.

Wydaje mi się, że Wzgórze przyśnień w pana przekładzie podoba się czytelnikom. Proszę opowiedzieć o pracy nad tą powieścią.

Praca nad Wzgórzem przyśnień (recenzja — tutaj) była częścią większego projektu, do którego należy także Machenowski numer „Literatury na Świecie”, jeśli więc komuś się ta powieść podoba, koniecznie powinien sięgnąć także po ów numer. Nie był to debiut Machena po polsku, parę lat temu ukazał się wybór jego opowiadań, całkiem reprezentatywny i nieźle przełożony, choć inaczej niż ja to robię, mniej wiernie i w nieco innej stylistyce. Nie traktowałem jednak tamtych przekładów jako punktu odniesienia, choćby negatywnego, bo przeczytałem ich niewiele, raptem dwa-trzy opowiadania; całego Machena, jakiego znam, poznałem z lektury oryginałów. Działałem tak, jakbym był tu pionierem.

Wzgórze przyśnień jest powieścią jak na twórczość Machena specyficzną: autor pisał ją długo – jak na dość krótki jednak utwór – i z ogromnym mozołem, ale mimo tego, a może dzięki temu, jest ona niezwykle spójna i zwarta, napisana jakby na jednym długim oddechu, hipnotyzująca. To absolutny majstersztyk stylistyczny, jeden z najpiękniejszych utworów prozą, jaki czytałem w języku angielskim. Dzięki temu praca nad przekładem poszła mi szybko: przez tę powieść po prostu się płynie, jak jakimś statkiem pijanym przez niesamowite morza. Sądzę, że to jeden z lepszych moich przekładów, no ale to już nie mnie oceniać. Zrobiłem go mocno intuicyjnie, odruchowo, bez uprzedniego namysłu teoretycznego: jak to zrobić, a czemu tak, może by jednak inaczej; nie odwoływałem się też do żadnych konkretnych kontekstów w literaturze polskiej. Styl, jakim przetłumaczyłem Wzgórze przyśnień, jest stopem, w którym zawiera się cała moja dotychczasowa kultura literacka, nie umiem wyodrębnić w nim elementów składowych. Choć gdyby pogrzebać, najwięcej znalazłoby się pewnie wpływów stylistyki z przełomu XIX i XX wieku.

Czy, tłumacząc, szuka pan wydawcy, zachęcając do pomysłu, czy raczej ci ostatni pana znajdują?

Wydawców trudno jest zainteresować czymś, co chciałoby się zrobić samemu. Jednak zdarzają się wydawnictwa, które są zainteresowane pisarzami nieoczywistymi, zapomnianymi, dziwnymi, niekomercyjnymi. To są zazwyczaj małe niezależne oficyny. To naprawdę świetna kategoria wydawnictw, które nie są nastawione na zysk.

Można podziwiać tempo pana pracy jako tłumacza — to dobre kilkadziesiąt pozycji. Ponadto są to teksty zróżnicowane, wśród których poza wymienionymi znajduje się na przykład współczesna literatura amerykańska, eseje, opracowania literackie, czy też biografia uwielbianej przeze mnie Kate Bush. Jak pan dobiera teksty źródłowe?

„Kilkadziesiąt” to trochę przesada, nie ma ich więcej niż trzydziestu – choć ile dokładnie książek przetłumaczyłem, nie wiem, nie liczę ich… Ale ilościowo rzeczywiście jest tego trochę, dwa tomy Lovecrafta to przecież 1400 stron. Wie pan, jeszcze do niedawna tłumaczenie było po prostu moim głównym zajęciem zarobkowym, więc parę książek przetłumaczyłem po prostu dla pieniędzy – ale żadnej z nich się nie wstydzę. Bardzo się cieszę, że lubi pan Kate Bush, ja też, choć jest to biografia, w której mocno odczuwa się brak głównej bohaterki: nie ma tam jej wypowiedzi, Kate Bush skrzętnie broni swojej prywatności i raczej nigdy nie zgodziłaby się na współpracę z biografem.

Co do różnorodności, to przyznaję, że robię tu użytek ze swoich zakurzonych już nieco osiągnięć, na przykład doktoratu z polonistyki – gdyby nie solidne wykształcenie uniwersyteckie, na pewno nie umiałbym przetłumaczyć eseistycznych książek Fredrica Jamesona, Briana McHale’a czy Marjorie Perloff. Na szczęście jakoś dochrapałem się pozycji, w której mogę czasem coś zaproponować wydawnictwom oraz tłumaczyć głównie rzeczy, które lubię. Trochę to koliduje z moimi pracami literackimi, kalendarz wypełnia mi się dość mocno, dlatego muszę wybierać i czasem rezygnować z propozycji, które, gdybym miał więcej czasu, bardzo by mnie ucieszyły. Ale nie narzekam.

Obszerne omówienia, które w formie posłowia dodaje pan do swoich wybranych tłumaczeń, znakomicie się czyta. To frapujące… wprowadzenie do twórczości pisarza, którego przekład pan proponuje. Ciekawe, że umieszcza je pan w posłowiu.

Komentarzem opatruję tylko te przekłady, z którymi się identyfikuję, które są dla mnie ważne, o których mam coś do powiedzenia. Nie nadaję im formy wstępów, z wyjątkiem antologii Opowieści niesamowite z języka angielskiego dla PIW, tylko posłowi, no bo przecież taka jest moja rola: służebna; nie wolno mi wychylać się przed autora, którego wprowadzam i tłumaczę. Ale wiem, że te moje komentarze często i tak czytane są najpierw, dlatego w posłowiu do Zgrozy w Dunwich i innych przerażających opowieści zwróciłem się wprost do czytelnika: a teraz przestań czytać, wróć na początek książki i czytaj główny tekst, a nie posłowie.

Swoją profesję, czy raczej powołanie, tłumacza rozumiem ściśle służebnie: jestem sługą tłumaczonego autora, nikim więcej. Podobnie jak krytycy są sługami pisarzy, których recenzują – choć i jedni, i drudzy często o tym zapominają, co daje dość groteskowe efekty.

Scenariusz jednej z gier RPG został oparty o Zew Cthulhu. Czy pan uczestniczył w spolszczeniu?

Proponowano mi współpracę przy tym przedsięwzięciu, ale grzecznie odmówiłem. Nie znam się na grach, nie interesują mnie gry. Twórcy gry dostali mój przekład i moje błogosławieństwo, to wszystko.

Pomijając zresztą kwestię gier, temat Lovecrafta w moim prywatnym rozrachunku jest już wyczerpany: zrobiłem przy nim wszystko, co chciałem zrobić, przełożyłem prawie półtora tysiąca stron jego dzieł, napisałem o nim kilkadziesiąt stron – i koniec. Proszę nie liczyć, że będę go jeszcze tłumaczył czy pisał o nim: nie będę na pewno. Taki mam temperament: gdy zainteresuje mnie jakaś dziedzina, zanurzam się w nią na długie miesiące, czasem na lata, ryję w niej, ile mogę, a gdy czuję, że to koniec, no to koniec, wynurzam się i idę dalej. Dlatego od lat nie zajmuję się już Lemem (patrz: O poznaniu w twórczości Stanisława Lema), nie piszę o nim, nie biorę udziału w konferencjach itp.; tak samo teraz z Lovecraftem. W tej chwili nurzam się jeszcze trochę w oparach Arthura Machena, ale nie mam na to czasu, więc pewnie też już nic większego przy nim nie zrobię, Moją najnowszą fascynacją jest literatura żydowska (patrz: Golem), ale to innego rodzaju szajba, bo nie znam żadnego z języków żydowskich, nie ma więc mowy o tłumaczeniu czegokolwiek ani pisaniu uczonych esejów, bo nie czuję się kompetentny. Po prostu sobie czytam i gadam o tych książkach naokoło, ku utrapieniu moich przyjaciół.

Po pierwszych kilkudziesięciu stronach lektury Golema pomyślałem o powieści: to stary, dobry Płaza. Przeczytałem ją z przyjemnością w ciągu jednego dnia. Przyznam jednocześnie, że chętnie poznałbym innego Macieja Płazę-pisarza. Innymi słowy, nad czym pan pracuje jako prozaik i tłumacz?

Och, niech pan mnie jeszcze nie skreśla… Mam pomysły na – lekko licząc – cztery następne książki. To dopiero początek. Nie czuję jako pisarz najmniejszego znużenia i wyczerpania. Pracuję teraz nad różnymi rzeczami, ale, proszę wybaczyć, za wcześnie jeszcze by o nich mówić: a nuż znowu ktoś zacznie mi wypominać, że nie napisałem tego, czego oczekiwał! Tłumaczenia również szykuję ciekawe. Cierpliwości.

1Maciej Płaza, Transfer pychy, Literatura na świecie nr 3-4/2018.

Powyższy wywiad stanowi drugą, obszerniejszą część rozmowy, która ukazała się na łamach numeru 4/2021 Magazynu Literackiego Książki. Początkowy fragment tej rozmowy w momencie publikacji niniejszego tekstu był dostępny jest na stronie Wydawcy.