Rowerem wśród przyrody środkowej Azji.
„Długo w upojeniu śpiewał Danijar. Przycichła słuchając go zaczarowana noc sierpniowa. I nawet konie od dłuższej chwili szły już stępa, jak gdyby w obawie, żeby nie spłoszyć tego cudu” (Czyngiz Ajtmatow, Dżamila, tłum. Krystyna Latoniowa; Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1960 r., recenzja — tutaj).
Rozległe stepy, wysokie góry, wspaniała proza Ajtmatowa, najwybitniejszego pisarza kirgiskiego, a także nieznana kultura stały się magnesem przyciągającym z siłą, której nie potrafiliśmy się oprzeć. Dlatego też z grupą zapalonych rowerzystów
i dzięki kontaktom jednego z uczestników z rosyjskim biurem podróży, które organizuje azjatyckie eskapady dla miłośników dwóch kółek, w kwietniu 2018 r. znaleźliśmy się na lotnisku nieopodal Biszkeku, stolicy Kirgistanu.
Tien-szan coraz bliżej
Lotnisko ochrzczono po legendarnym herosie Kirgizów, Manasie. Wielkie czyny wodza oraz jego syna i wnuka broniących swój lud opiewa obszerny epos noszący jego imię. Przez wieki żywot Manasa przekazywany był z pokolenia na pokolenie w pieśniach i dopiero w XIX w. nastąpiła pierwsza próba jego spisania. Dziś Manas jest jedną z podstaw świadomości narodowej Kirgizów, a manasczy, którzy go recytują
z pamięci, cieszą się niezwykłą estymą.
Rześki świt sprawił, że zmęczenie podróżą i strefa czasowa UCT+6 przestały ciążyć. Po chwili ujrzeliśmy roześmianą twarz Bahtiara, który wyławiał nas z grupy podróżnych. Młody Kirgiz towarzyszył nam przez cały czas wyprawy, będąc dobrym duchem grupy, a jego otwartość i poczucie humoru sprawiały, że świetny nastrój nigdy nas nie opuszczał.
Niemal godzinny przejazd do hotelu pozwolił nam na otwarcie zaśniedziałych klapek w mózgu, pod którymi kryły się resztki wyniesionej ze szkoły znajomości rosyjskiego. Szybko jednak urwaliśmy rozmowę, z rozdziawionymi ustami wpatrując się w ośnieżone szczyty gór Tien-szan, których pasmo przybliżało się z każdym kilometrem. Potem przejazd przez pustawe o tej porze ulice Biszkeku i mogliśmy się cieszyć kilkugodzinnym odpoczynkiem w hotelu na przedmieściach stolicy — prawdopodobnie ostatniego z tak atrakcyjnym stosunkiem ceny do jakości.
Słowo biszkek w języku kirgiskim oznacza drewnianą łyżkę do mieszania kumysu. W czasach ZSRR stolica Kirgiskiej SRR nosiła nazwę Frunze na cześć urodzonego w Piszkeku (tak nazywało się miasto w czasach imperium rosyjskiego) działacza bolszewickiego i jednego z dowódców Armii Czerwonej. Do dziś jest to odzwierciedlone w oznaczeniu miejscowego lotniska (FRU).
Pozostała część dnia minęła nam na spacerze po mieście, zakupach na targu, na którym feeria kolorów wystawianych smakołyków przyprawiała o zawrót głowy,
a torba z lokalnymi specjalnościami pęczniała w zawrotnym tempie. W drodze powrotnej do hotelu mijaliśmy pomniki upamiętniające starą i najnowszą historię młodej republiki. Niepodległy Kirgistan liczy dopiero 27 lat, a 31 sierpnia jest jego świętem narodowym. Tego dnia w 1991 r. kraj ten ogłosił deklarację niepodległości, oficjalnie występując, wraz z Uzbekistanem, ze struktur ZSRR jako pierwszy kraj środkowoazjatycki.
Pejzaż się zmienia
Ważną częścią przygotowań był dobór rowerów. Organizatorzy zawieźli nas do jednej z wypożyczalni specjalizującej się w wynajmie i sprzedaży rowerów górskich znanej amerykańskiej marki (później wyjaśniono nam, że to jeden z przejawów ogólnego uznania dla tego, co amerykańskie). Chwila na dopasowanie sprzętu
i nasze jednoślady wylądowały na dachu busa, który od kolejnego dnia towarzyszył nam na całej trasie.
Następnego ranka, pakując bagaże, poznaliśmy pozostałą trójkę uczestników, dwoje Moskwian i mieszkańca Irkucka, który wykorzystuje rower w każdych warunkach, nawet przy -50 °C, które w jego mieście nie są szczególną zimową rzadkością. Dotarł również Sasza — nasz rowerowy przewodnik, w kolejnych dniach demonstrujący niewiarygodne umiejętności techniczne.
Przed nami ponad 200 km przejazdu autobusem do jeziora Issyk-kul, największego akwenu Kirgistanu, położonego na wysokości ok. 1600 m n.p.m. Co ciekawe jego wody są słone, a maksymalna głębokość przekracza 700 m. Pośród górskich jezior wielkością ustępuje on tylko andyjskiemu Titicaca.
Sąsiedztwo rzeki Czu stanowiącej fragment granicy z Kazachstanem sprawia, że początkowo poruszamy się pośród stosunkowo zielonego krajobrazu. Jednak wraz
z upływem kilometrów krajobraz stepowieje i nie zmienia tego błyszczący w słońcu Issyk-kul, który w końcu dostrzegamy. W pewnym momencie odbijamy z szosy w stronę wrzeciona równoleżnikowo położonego jeziora, dojeżdżając do osady stanowiącej miejsce noclegu. To kilkanaście zabudowań rozrzuconych na sporej przestrzeni. Zaniepokoiliśmy się trochę, przejeżdżając obok rozpadającej się budy
z dykty z napisem „hotel”, ale chwilę później podjechaliśmy pod murowany budynek, zatrzymując się w kłębach kurzu unoszącego się spod kół samochodu.
Zamieszkaliśmy w odremontowanym hotelu robotniczym, skromnym, ale czyściutkim. Jedyny problem stanowił dostęp do wody, tylko zimnej, i w dodatku lecącej z dwóch kranów nad umywalkami, po jednej dla każdej z płci. Ogromna część kąpielowa, którą znaleźliśmy po chwili, nie była gotowa do użytku — z kranów nic nie chciało kapać. Okazało się jednak, że nieopodal bije ciepłe źródło, które rozwiązało problem higieny: gorąca kąpiel przy blasku księżyca i rozgwieżdżonym niebie — bezcenne.
Jednak jeszcze przed rozkoszami balneologicznymi nastąpiło pierwsze przetarcie rowerowe. Pojechaliśmy w step. Tak po prostu. Żadne tam drogi. Kolczasta roślinność o twardych liściach ze stosunkowo ostrymi krawędziami sprawiła, że tylko posiadacze długich rowerowych spodni nie musieli liczyć czerwonych krwistych kresek na łydkach w czasie późniejszego zażywania wieczornej kąpieli. Nie obeszło się też bez złapanych gum, które trapiły nas do końca wyprawy.
Wieczorek zapoznawczy sprawił, że spaliśmy krótko, ale po żwawej porannej rozgrzewce ruszyliśmy stepowym traktem wzdłuż jeziora na Wschód (do najbliższej cywilizacji). Piaszczysta droga wiła się w kilkusetmetrowej odległości od jeziora. Wokół rozciągał się suchy step, nieco dalej pagórki przypominające księżycowy krajobraz i wreszcie daleko, po obu stronach Gorącego Jeziora (tak tłumaczy się nazwa Issyk-kul) biało-stalowo błyszczały szczyty pasm Tien-szanu, którego północne pasmo oddzielała od nas błękitna toń. Jedyną rzekę toczącą swe wody, która tego dnia przecinała naszą trasę, część z nas pokonała brodem. Wśród nielicznie mijanych zwierząt największym wzięciem cieszyły się wielbłądy. Obok koni stanowią one ważną pomoc transportową dla pasterzy.
Rozkosz po całym dniu!
Pierwszym celem dnia było małe jeziorko oddzielone od swojego wielkiego brata niewielką naturalną groblą (zapewne wcześniej jego zatoka). Miejscowi poziom jego zasolenia porównują z Morzem Martwym. Sprawdziłem: bez trudu można się unosić na powierzchni w piekielnie słonej wodzie (skosztowałem). Na skutek braku możliwości spłukania się, przez pozostałą część dnia coś mnie drapało w plecy. Dalsza część drogi wiodła przez nieliczne miejscowości i górski kanion, by w swoim końcowym asfaltowym odcinku doprowadzić nas do zielonego zakątka nad jeziorem, gdzie rozbiliśmy namioty. Dzień zwieńczyła kąpiel w bani — cóż za rozkosz po całym dniu! Ciekawostkę stanowi obudowa tej swoistej sauny. Był nią specjalnie skonstruowany namiot, najwyraźniej seryjnej produkcji, z piecem w środku. Ot, gdzie ty, tam twoja przenośna bania.
Znów długi wieczór przy ognisku i znów krótka noc. Nic to — poranna kąpiel
w kilkustopniowej issyk-kulskiej wodzie każdego postawi na nogi.
Po kilku rozgrzewkowych kilometrach docieramy do Manżyły-Ata, świętego miejsca muzułman. U wejścia jesteśmy świadkami oprawiania barana, podstawy mięsnej diety pasterskiej społeczności Kirgistanu. Zapewne zgodnie z tradycją został złożony w ofierze w podziękowaniu za ważne wydarzenie i teraz liczna rodzina będzie z tej okazji radośnie biesiadować.
Islam jest dominującą religią Kirgistanu. Sami mieszkańcy opowiadają jednak, że większość społeczeństwa jest stosunkowo liberalna. Bardzo rzadko widywaliśmy kobiety odziane w czarne burki jedynie ze szparą na oczy. Zazwyczaj wystarczało nakrycie głowy lub nawet jego brak.
Po południu docieramy do kanionu o nazwie Cказка (Bajka). Widok całkowicie powala (patrz zdjęcie główne). Oglądamy urozmaicone utwory skalne tworzące pagórki, głębokie żleby i kaniony, zwietrzeliny w kształcie najrozmaitszych postaci, ściany skalne niczym mur chiński ciągnące się jak okiem sięgnąć. Do tego jednostajny czerwonawo-szary kolor przerywany jest warstwami różnokolorowych osadów. Niektóre z nich ułożone są ukośnie, jakby przed wiekami jakaś niewidzialna siła zadziałała niczym spychacz, burząc zastany porządek.
Przed wieczorem docieramy do ośrodka kempingowego w siole Tamga, którego gospodarze tak zadbali o nasz udany nocleg, że mimo wysokiej temperatury włączyli kaloryfery, aby na pewno niczego nam nie zabrakło.
Kolejny dzień oznaczał dalszą podróż asfaltem ku wschodniemu końcu jeziora. Jadąc w pewnym oddaleniu od jego tafli, podziwiamy znane już krajobrazy. Przejazd kończymy w bardzo dobrym ośrodku wypoczynkowym, gdzie wieczorem podano gęstą, pełną mięsa zupę z barana. Zwierzę zostało wcześniej zamówione specjalnie dla nas i chętni mogli zobaczyć cały proces jego przygotowania, począwszy od momentu, gdy jeszcze żywy leżał skrępowany obok pochylającego się nad nim, uzbrojonego w długi nóż, pasterza. „Kirgizowie niczego nie marnują”, wyjaśniał Bahtiar, podkreślając, że każda część baranka zostanie wykorzystana: zamawiający dostał mięso, ale całą resztę, czyli wnętrzności, głowę, skórę i kończyny zatrzymywał sprzedawca.
Wspólna kolacja wzmocniła nasze nadwątlone siły, a dobry nastrój sprawił, że rosyjskie i polskie piosenki rozbrzmiewały długo w noc.
Zjazd na złamanie karku
Piątego dnia w czasie porannej odprawy usłyszeliśmy magiczne słowo: подъем — podjazd. Wjeżdżamy w góry. Tien-szan pokrywa znaczącą część powierzchni Kirgistanu. Jezioro Issyk-kul otaczają dwa jego pasma: Küngöej Ałatoo od północy
i Terskej Ałatoo od południa. To ostatnie stanie się miejscem naszych rowerowych przeżyć w drugiej połowie podróży.
Podjazd stanowił deser dnia. Po osiągnięciu wioski Dżety-oguz, gdzie czekał nocleg, rozpoczęliśmy popołudniową sześciokilometrową wspinaczkę. Po początkowym „lajciku” nachylenie drogi istotnie się zwiększyło, a kamieniste podłoże nie ułatwiało zadania. Celem był wodospad, od którego dzieliło nas dodatkowo dwukilometrowe podejście. W końcu zalanym potem oczom ukazała się spora siklawa, niosąca znacznie więcej wody, niż jej tatrzański odpowiednik. Powrót do rowerów pozwolił na podziwianie górnych partii Tien-szanu oświetlonych zachodzącym słońcem oraz swoistego skrzyżowania nowoczesności z tradycją, kiedy to w jednej z dolin jurcie towarzyszył Żiguli. Kamienisty powrotny zjazd „na złamanie karku” wytrzymał każdy rowerzysta, ale nie każde ogumienie. Wymiana lub łatanie dętek było już wtedy normą, którą przyjmowaliśmy bez komentarzy.
Kolejnego ranka wschodzące słońce urzekająco oświetlało czerwone skaliste ściany o kilkudziesięciometrowej wysokości, które otaczały miejsce naszego noclegu. Nie mogłem się oprzeć, by w takiej scenerii nie nagrać kolejnego materiału literackiego
do swojego bloga, tym razem na temat powieści Dżamila, której fragment otwiera niniejszą relację (film obejrzysz tutaj). Jej autor, Czyngiz Ajtmatow, uważany za najwybitniejszego pisarza kirgiskiego, pierwsze teksty pisał w swoim ojczystym języku, ale potem skoncentrował się na rosyjskim. Zanim świat poznał jego najbardziej znaną powieść, swoisty moralitet zatytułowany Golgota (recenzja — tutaj), Ajtmatow oczarował czytelników właśnie Dżamilą. Jej tłumacz na język francuski, Louis Aragon, określił ją mianem najpiękniejszej powieści o miłości we współczesnej literaturze.
Równie piękny był szósty dzień przejazdu. W pierwszej części oznaczał on wspinaczkę do kolejnych górskich dolin, jakby zawieszonych jedna nad drugą. Rozległe przestrzenie, pokryte wysoką i gęstą trawą, stanowią miejsce wypasu owiec i koni. Często opiekunowie stad spędzają z nimi długie dnie, pilnując dobytku.
Rowerzystom druga część dnia dała nieco w kość, testując zarówno siłę podjeżdżania, jak i technikę zjazdów i pokonywania ciasnych uskoków. Zadowolony z efektów jechałem rozluźniony, rozglądając się na boki i nie zwracając uwagi na zbliżającą się łachę piasku. Nagle rower stanął dęba, a ja wyleciałem jak z procy, upadając na skraj drogi. Odzyskawszy oddech, obolały wsiadłem jakoś na rower
i dojechałem na nocleg w Ak-Suu. Jednakże ból w prawym boku towarzyszył mi aż do powrotu do Polski, gdzie chirurg oznajmił: „Ma pan złamane żebro”.
Na piechotę
Ponieważ jednak ostatnie dwa dni zapowiadały się nadzwyczaj atrakcyjnie, postanowiłem więc nie odpuszczać i w ramach przygotowań pozbierałem od reszty kompanii środki przeciwbólowe, którymi się ochoczo raczyłem. Zresztą następnego dnia okazało się, że nie jestem jedynym połamańcem.
Wieczór zakończyliśmy śpiewem — Bracia Rosjanie wcale nie pozostawali nam dłużni. Przypadające wówczas sześćdziesiąte urodziny Jurija, który oznajmił, że właśnie został emerytem, pozwoliły bez żenady otworzyć kilka butelek musującego wina. Dziękując za życzenia, zwrócił się do nas mówiąc Дорогие друзья, co wywołało ogólną euforię i znakomicie nastroiło przez czekającym nas podjazdem.
Kolejne dwa dni można określić jako „15 + 15”: 15 km asfaltem i 15 km górskiego podjazdu, a nazajutrz — z powrotem. Przejazd asfaltem pomińmy milczeniem. Podjazd gruntową drogą do kurortu Ałtyn-Araszan na początku wiódł przez wioskę, ale natychmiast po jej minięciu droga zaczynała się piąć ku przełęczy. Jechaliśmy w górę sporego strumienia. Droga przypominała beskidzkie lub tatrzańskie kamieniami utwardzone szlaki. Stopniowo, mozolnie pokonywaliśmy kolejne metry wzniesienia. Kilka pól śniegu i kamienistych osuwisk sprawiało, że duma musiała ustąpić rozsądkowi i rowerzysta zamieniał się na chwilę w pieszego. Rola powróciła tuż poniżej przełęczy, gdzie najpierw nachylenie stoku, a następnie wyłożone głazami przejście odłożyło w czasie moment, kiedy, dopychając jednoślad, można było spojrzeć na okolicę z góry. A potem już tylko należało zjechać kilka minut w dół do schroniska i po kilku chwilach rozkoszować się wykrzyczanymi słowami: горячие источники!
Ałtyn-Araszan to znany kompleks gorących źródeł wyższych partii gór Tien-szan na wysokości ok. 2350-2450 metrów n.p.m. Jest on położony na popularnym pieszym szlaku w dolinie, nad którą góruje pięciotysięcznik. Podjeżdżając na przełęcz oraz na miejscu spotkaliśmy licznych piechurów. Atrakcyjność miejsca podnosi możliwość dojechania terenowym samochodem z Karakolu, miasta w płd.-wsch. części jeziora Issyk-kul.
Ujęcia wodne rozrzucone są na sporej przestrzeni poniżej schroniska i tuż nad rzeką. To betonowe wanny na 3-4 osoby otoczone drewnianym domkiem. Rezerwacja pozwala na godzinne zażywanie ciepłej kąpieli na przemian z chłodem bystro płynącego Araszanu. W czasie krótkich przerw (w około 50 °C nie dało się wysiedzieć dłużej niż kilka minut) wymienialiśmy zdawkowe uwagi z liczną międzynarodową socjetą: Nowozelandczykami, których wcześniej wyprzedziliśmy na podjeździe, Francuzami i grupą Amerykanek. Hałaśliwi Rosjanie pozostali na biwaku przed schroniskiem.
Wieczorem siły podreperowaliśmy resztkami barana i, nieco zmarznięci, gdyż temperatura spadła gwałtownie po zachodzie słońca, wbiliśmy się w śpiwory na pryczach. Następny dzień zapowiadał się przepysznie: powrotny zjazd miał dodatkowo wynagrodzić wysiłek gasnącego dnia. W nocy z zazdrością słuchałem równych oddechów kompanów podróży — złamane żebro nie pozwalało zasnąć
i jedynie śpiworowa pozycja na wznak pozwalała zapanować nad bólem.
Z duszą na ramieniu
Dzień przywitał nas padającym mokrym śniegiem. Przed drzwiami również czekała niespodzianka — wyglądało na to, że jeden z turystów nie dobiegł do stojącej na uboczu latryny, zostawiając tzw. minę poślizgową. Na szczęście niska temperatura zapobiegała intensywnemu unoszeniu się oparów, więc okutani w kurtki i czapki oraz licząc na szczęście, które będzie nam towarzyszyć nawet bez rytualnego wdepnięcia, wskoczyliśmy na rowery.
Zjazd był niezłą jazdą! Rozmoczona glina natychmiast oblepiała opony, wyraźnie zmniejszając ich przyczepność. Górny, szczególnie stromy odcinek, większość z nas, w tym piszący te słowa, pokonaliśmy z duszą na ramieniu. Niektórzy musieli wręcz sprowadzać rower, gdyż niskie zawieszenie nie pozwalało kołom na obracanie się
w sytuacji, gdy glina zwiększyła ich średnicę ponad miarę.
Wciąż żyjący organizm gór mieliśmy poznać nieco niżej. Kamienne osuwisko, które pokonywaliśmy poprzedniego dnia, zwiększyło się niemal dwukrotnie. Zapewne nad ranem mokra ziemia przestała utrzymywać tony głazów na zboczu. I pomyśleć, że gdybyśmy wyruszyli już o świcie …
Mycie rowerów i pakowanie się w drogę powrotną minęły jako mieszanina radości ze wspaniałego pobytu i smutku, że to już koniec rowerowej przygody. Będąc niedaleko Karakołu, nie mogliśmy pominąć ważnego wątku podróżniczego
i zwiedziliśmy muzeum Mikołaja Przewalskiego. Skojarzenie z koniem noszącym jego nazwisko jest prawidłowe — to on jako pierwszy opisał małego konia żyjącego wśród stepów Azji. Ale to tylko jedno z licznych dokonań tego oficera carskiej armii, który poświęcił życie podróżom po centralnej części największego kontynentu, docierając do Tybetu. Owocem wypraw były liczne okazy przywiezionej fauny i flory, wiele po raz pierwszy zidentyfikowanych, a także bogate opisy przyrody i geografii przemierzanych terenów. Nagła śmierć właśnie tu, na brzegach jeziora Issyk-kul, gdzie został pochowany, zapobiegła jego kolejnej eskapadzie w azjatycki interior.
Z żalem opuszczaliśmy gościnny Kirgistan. W głowie dźwięczał szlagwort: „nie mówię żegnaj, lecz do jutra”.
Artykuł pierwotnie ukazał się w numerze 11/2018 miesięcznika Rowertour.
Zobacz inne powieści Ajtmatowa: 1. Biały statek, 2. Dzień dłuższy niż stulecie, 3. Dzieciństwo. Film.