Przeskocz do treści

W klimacie przekładów i książek — wywiad z Olgą Czernikow

O literaturze, sztuce przekładu i pracy wydawniczej rozmawiam z Olgą Czernikow, tłumaczką prozy czeskiej i redaktor naczelną oficyny Książkowe Klimaty.

Dlaczego wybrała Pani język czeski?

Interesowała mnie literatura, sam wybór języka był raczej pragmatyczny. Czechy są blisko Polski, wiedziałam więc, że z dostępnością literatury nie będzie problemów — czego się obawiałam w wypadku literatury serbskiej, która też mnie interesowała, ale która ze względu na „czynnik terytorialny” ostatecznie zeszła jednak na dalszy plan. Język czeski był więc pośrednikiem. Chciałam czytać czeskie książki, a potem, jak się okazało, również je tłumaczyć, co też zaczęło się trochę przypadkiem. Niemniej to już inna, o wiele dłuższa historia…

Jak Pani dobiera książki do przekładu?

Przede wszystkim według własnego gustu czytelniczego. Książka musi mi się po prostu podobać, musi mieć w sobie coś interesującego. Wolę nie tłumaczyć książek, których styl czy treść mnie męczą. Oczywiście zwracam też uwagę na to, co mogłoby zaciekawić innych czytelników. Na szczęście do tej pory nie zdarzyło mi się wybrać tekstu, który podobałby się tylko mnie.

Proszę opisać swoje przygotowania do tłumaczenia.

W tej kwestii są różne szkoły. Niektórzy tłumacze nie czytają wcześniej „swojej” książki i zaczynają z marszu — mówią często, że wolą mieć niespodziankę. Ja akurat zawsze czytam tekst, zanim rozpocznę pracę nad przekładem. Chcę zobaczyć, jakie książka niesie problemy językowe i tematyczne, jaka jest jej metaforyka, jakie pojawiają się tam symbole i motywy. Na przykład w powieściach Radki Denemarkovej jest wiele odniesień do innych tekstów albo do konkretnych wydarzeń historycznych — czuję się pewniej, kiedy mogę się z nimi wcześniej zapoznać. W przypadku Przyczynku do historii radości [recenzja — tutaj] kwerenda była raczej przykra z racji samego tematu (w książce mowa między innymi
o gwałtach). Dotarłam do źródeł, z których korzystała autorka, i wówczas łatwiej było mi zrozumieć sens i skalę opisywanych problemów. Proces przygotowawczy jest dosyć długi, a samo tłumaczenie też bywa żmudne i rozciągnięte w czasie. Kiedy już znam książkę, następuje moment spisywania przekładu, cyzelowania, autokorekty, rewizji itd. To wszystko długo trwa.

Jak długo pracuje się nad takim dziełem jak na przykład Przyczynek do historii radości?

Nad Przyczynkiem pracowałam około siedmiu miesięcy. Mój rekord czasowy to dwa lata — tak było z tłumaczeniem książki, która właściwie przeszła bez echa, a która jest jedną z najpiękniejszych, jakie przekładałam. Mówię o Piance od Chińczyka Vladimíra Binara. Tłumaczenie trwało długo, bo ta książka to w znacznej mierze potok świadomości narratora, gdzie jedno zdanie ciągnie się nieraz przez cztery strony. Taka narracja to także próba dla polskiej składni: kiedy zaczynałam pracę nad przekładem, zastanawiałam się, ile zniesie polskie zdanie, to znaczy jaki ładunek może wytrzymać dana konstrukcja składniowa. Okazało się, że całkiem spory. Zdarzały mi się też książki, które tłumaczyłam na przykład w ciągu czterech miesięcy. W porównaniu z innymi tłumaczami nie pracuję zbyt szybko — wiem, że niektórym wystarczają dwa miesiące na przekład tekstu o przeciętnej objętości, ja jednak potrzebuję więcej czasu.

Czy Pani kontaktuje się z autorem w trakcie pracy nad przekładem?

Tak. Jeżeli autor żyje, to zawsze. Jeżeli już nie żyje, staram się skontaktować
z redaktorem publikacji oryginalnej albo z rodziną autora. Niedawno skończyłam tłumaczyć dla Wydawnictwa Amaltea bardzo zwariowaną książkę zatytułowaną Corvina, czyli Książka o krukach Petra Rákosa (tutaj). Autor popełnił samobójstwo
w latach dziewięćdziesiątych i zostawił po sobie niezwykle trudny tekst, pełen zagadek i przedziwnych, szalonych neologizmów. Część tych tworów językowych wyraźnie wskazywała na etymologię węgierską (autor znał dobrze ten język i, zdaje się, bardzo go lubił), ale część pozostawała zupełnie niejasna słowotwórczo. Napisałam więc do rodziny Rákosa, skontaktowałam się też z redaktorką czeskiego oryginału. Niestety wszyscy byli bezradni — nikt nie wiedział, jaka była motywacja tych językowych wynalazków.

Wracając do autorów żyjących: myślę, że większość z nich ceni sobie kontakt
z tłumaczem — to dla nich sygnał, że praca nad przekładem idzie w dobrym kierunku, że tłumacz troszczy się o sensy zawarte w książce, że nie będzie przeinaczeń ani nieporozumień.

Wielkim walorem zarówno Pieniędzy, jak i Przyczynku są portrety głównych bohaterek, ale też styl ich wypowiedzi. Gita Lauschmann z Pieniędzy od Hitlera jest starszą panią o ciętym języku i o bardzo trudnej przeszłości, w jej słowach jest mnóstwo okrutnego i bolesnego sarkazmu. W Przyczynku dawki uszczypliwego humoru są rozdzielone pomiędzy trzy bohaterki, dystyngowane, a przy tym w jakiś sposób łobuzerskie damy.

Dlaczego wybrała Pani Denemarkovą? Przełożyła Pani trzy jej książki.

Nawiasem mówiąc, niedługo wyjdą kolejne dwie, przy czym jedna już wkrótce —
w Książkowych Klimatach. Spotkanie z twórczością Radki było nieco przypadkowe. Pierwszą książkę, Pieniądze od Hitlera [recenzja — tutaj], miałam jedynie redagować. Tak się jednak złożyło, że tłumacz, mówiąc oględnie, trochę się przeliczył
z możliwościami i trzeba było przełożyć książkę praktycznie od nowa. A ponieważ przekład był realizowany w ramach grantu unijnego, który miał ustalony termin końcowy, konieczny był pośpiech. Pamiętam, że tłumaczyłam Pieniądze w jakimś szaleńczym tempie, kosztem wielu nieprzespanych nocy. Ale w ten sposób trafiłam na świetną literaturę. Chyba rok później uczestniczyłam w kongresie bohemistów, na którym spotkałam Radkę Denemarkovą. Kiedy się przedstawiłam, zareagowała niezwykle żywiołowo; to bardzo serdeczna osoba. Potem było parę spotkań
w Polsce i w Czechach, premiera Przyczynku do historii radości — i w ten sposób poniekąd przypadkowa znajomość przerodziła się w trwałą zażyłość.

Mierząc nagrodami, Pieniądze od Hitlera cieszą się większym uznaniem niż Przyczynek do historii radości. Zastanawiałem się, dlaczego jednak zaproponowała mi Pani lekturę Przyczynku, gdy umawialiśmy się na rozmowę.

Moim zdaniem to jest dojrzalsza książka. Sęk w tym, że Przyczynek jest nowszą pozycją, więc nie zdążył jeszcze zebrać tylu nagród, co jednak nie znaczy, że tych wyróżnień nie ma. Powieść została doceniona na targach w Lipsku, gdzie uznano ją za jedną z siedmiu najważniejszych książek tego roku. Była także nominowana do nagrody Česká kniha w 2015 roku. O ile wiem, we wrześniu Radka odbierze za nią kolejną nagrodę — tym razem w Szwajcarii. Rozgłos zależy od liczby języków, na które książka zostanie przełożona. Pieniądze od Hitlera powstały w 2006 roku i od tego czasu doczekały się naprawdę wielu przekładów. Przyczynek ukazał się niedawno po niemiecku, zresztą z polską okładką, dziełem Pauliny Zielonej.

Polecałam Panu Przyczynek także dlatego, że ta powieść po prostu bardzo mi się podoba. Jest napisana niezwykłym językiem, pełnym metafor i rozmaitych tajemniczych, poetyckich odniesień. A przy tym jest w niej też sporo humoru, co bardzo rozświetla te straszliwe sceny, których w powieści nie brakuje, a przez które czasami naprawdę trudno przebrnąć ze względu na ich ładunek emocjonalny. Na pewno wielkim walorem zarówno Pieniędzy, jak i Przyczynku są portrety głównych bohaterek, ale też styl ich wypowiedzi. Gita Lauschmann z Pieniędzy od Hitlera jest starszą panią o ciętym języku i o bardzo trudnej przeszłości, w jej słowach jest mnóstwo okrutnego i bolesnego sarkazmu. W Przyczynku dawki uszczypliwego humoru są rozdzielone pomiędzy trzy bohaterki, dystyngowane, a przy tym w jakiś sposób łobuzerskie damy.

Jak odebrała Pani Przyczynek, ale również Kobolda — emocjonalnie?

Tłumacz musi być blisko treści, wszystko musi sobie dokładnie wyobrazić. Dlatego też obie książki były dla mnie bardzo trudne, na przykład scena z obozów japońskich [fragment Przyczynku do historii radości] lub fragment z Kobolda [recenzja — tutaj] opisujący fotografię, na której widać dzieci z bandażami przypiętymi bezpośrednio do skóry za pomocą agrafek. Kiedy trzeba się zastanawiać nad każdym słowem, taki obraz na długo pozostaje w myślach. Później człowiek po prostu musi wyrzucić to z głowy, przynajmniej na jakiś czas — do następnej trudnej sceny.

Wspomniała Pani, że Przyczynek jest wypełniony licznymi nawiązaniami do innych tekstów kultury lub do tradycji. Co Pani z tym robi jako tłumacz?

Staram się czytać tekst czujnie, tak żeby wyłapać tego rodzaju odniesienia. Czasami taka aluzyjka mieści się w jednym zdaniu. Na przykład w Koboldzie pojawia się subtelne nawiązanie do Kupca weneckiego. W scenie z panną Conan, nowoczesną
i „wyzwoloną” agentką biura nieruchomości, narratorka ironizuje, że gdyby zażyczyła sobie wycięcia kawałka mięsa z własnego ciała, panna Conan na pewno spełniłaby jej prośbę.  Widzimy tu więc dyskretny ukłon w stronę Shylocka i jego makabrycznego żądania. W książkach Radki Denemarkovej, a zwłaszcza w Koboldzie, jest też wiele odniesień do Wittgensteina. Jeżeli coś wygląda „podejrzanie”, ale
z niczym mi się nie kojarzy, pytam autorkę. Akurat w Przyczynku i Koboldzie takich sytuacji było stosunkowo niewiele.

Radka Denemarková za powieść Hodiny z olova otrzymała w bieżącym roku nagrodę Magnesia Litera dla najlepszej książki. Czy będzie Pani ją tłumaczyć?

Tak. To jest najobszerniejsza i chyba najlepsza książka autorki. Myślę, że przekład będzie gotowy nie wcześniej niż za półtora roku.

Zawsze chcę, żeby przekład był piękny. Oczywiście, piękno jest kategorią względną. Nie chodzi o to, żeby tekst był „jedynie” ładny, ale żeby oddziaływał na czytelnika, a przy tym oczywiście nie łamał norm języka polskiego, tylko — przeciwnie — wydobywał z niego te walory, których być może nawet się nie spodziewamy.

Wraz z Michałem Kunikiem przełożyła Pani Guwernantkę Vladimíra Macury. To dwugłos głównych bohaterów. Jak podzielili się Państwo przekładem? Bohaterami: pani — postać Antonii, Michał Kunik — jej męża?

Nie, wręcz przeciwnie. Większość partii Čelakovskiego, ale nie wszystkie, przekładałam ja. Oboje z Michałem czytaliśmy swoje części, wspólnie je też redagowaliśmy. To wszystko przeszło przez filtr świadomości każdego z nas. Każde
z nas mówi nieco innym językiem, dlatego staraliśmy się ujednolicać styl narracji. Oczywiście język obojga bohaterów różni się i to należało zachować.

Nie byłoby łatwiej po prostu podzielić się postaciami?

Nie, ponieważ istnieją też nadrzędne kwestie językowe, choćby takie jak stopień archaizacji. Wahnięcia w stylu, wynikające z różnego podejścia każdego z tłumaczy, mogłyby razić. Zresztą mnie od początku bardziej pociągała postać Čelakovskiego. To wyjątkowy, złożony charakter, a w perspektywie powieściowej trochę kontrowersyjny bohater, choć nie tak negatywny, jak by się mogło wydawać. Čelakovský wypowiada się w szczególny sposób: niemal każde zdanie okrasza jakimś przysłowiem, zjadliwym żartem albo grą słowną [recenzja Guwernantkitutaj].

Ile jest tłumacza, Pani, w przekładzie?

Dużo. Michał Kunik, z którym często współpracuję, niekiedy zauważa w moich przekładach, ale też w samym sposobie redagowania, moje charakterystyczne powiedzenia albo pojedyncze ulubione słowa, których obecności ja sama czasem już sobie nie uświadamiam. Nie staram się oczywiście narzucać postaciom swojego sposobu wypowiadania się, ale nie dopuszczam do sytuacji, w której miałabym mówić nie swoim językiem. Oczywiście na pierwszym miejscu jest język narracji, język bohaterów, ale ani jeden, ani drugi nie powstaje w próżni — skądś się musi wziąć.

Jakie są Pani pryncypia?

Zawsze chcę, żeby przekład był piękny. Oczywiście, piękno jest kategorią względną. Nie chodzi o to, żeby tekst był „jedynie” ładny, ale żeby oddziaływał na czytelnika,
a przy tym oczywiście nie łamał norm języka polskiego, tylko — przeciwnie — wydobywał z niego te walory, których być może nawet się nie spodziewamy. Każda pozycja literatury obcej wpływa na język przekładu, potrafi go wzbogacić. To bardzo inspirujące. Kryterium zgodności z oryginałem jest oczywiste, ale nie oznacza dosłowności. Jeśli na jednej stronie znajduje się sześć powtórzeń określonego słowa, to nie znaczy, że w polskim przekładzie również tak ma być. Mamy inne normy estetyczne, należy więc odpowiednio dostosować przekład do tej wybranej, właściwej dla języka docelowego.

Co Pani robi z neologizmami? Wymyśla Pani ich odpowiedniki?

Tak, czasem bardzo wiele. To świetna gimnastyka dla umysłu. W moim najnowszym przekładzie, w Corvinie, czyli Książce o krukach, występuje mnóstwo takich słów. Tłumaczenie Rákosa to w ogóle doskonała okazja, żeby zupełnie puścić wodze fantazji, zwłaszcza że w tym wypadku ścisłe odwzorowanie oryginału siłą rzeczy nie może być priorytetem, bo większość wspaniałych Rákosowskich językowych fajerwerków opiera się na idiomach, paronomazjach albo grach słownych.

Przytoczy Pani lub scharakteryzuje passus, który pamięta Pani jako najtrudniejsze zadanie, jakie przed Panią stanęło?

Było wiele takich fragmentów. Jeśli chodzi o Corvinę, to właściwie na każdej stronie pojawiała się jakaś zagadka. A z dawniejszych przekładów: pamiętam, że przy tłumaczeniu Pianki od Chińczyka bardzo długo  próbowałam rozszyfrować tajemniczą frazę „Cici, derlewekom”, przytaczaną przez jednego z bohaterów. Próbowałam doszukiwać się różnych etymologii, podobieństw brzmieniowych, ale oprócz tego, że „cici” kojarzyło mi się z zawołaniem do kota, całe zdanie wciąż pozostawało dla mnie niezrozumiałe. W końcu napisałam do autora. Okazało się, że „Cici” to trochę prześmiewczy przydomek jednego z chłopców (w rzeczywistości kolegi Binara), a „derlewekom” to fonetycznie zapisana pogróżka w sudeckiej niemczyźnie: „der Löwe kommt”. Mały bohater, taki pieszczoszek-koteczek, podobno panicznie się bał, kiedy koledzy straszyli go w ten sposób.

Wcześniej wspomniała Pani, że często udaje się Pani namówić wydawców do swoich propozycji. Czy to trudne zadanie?

Do tej pory to się udawało, ale też nie proponuję książek, których wydanie byłoby finansowym samobójstwem. O wiele trudniej mają debiutanci. Nikt ich nie zna jako tłumaczy, a zdobyć zaufanie wydawcy nie jest tak łatwo.

Nad czym Pani teraz pracuje?

Skończyłam Książkę o krukach, a na jesień planuję przekład eseju poetyckiego Europa jest jak krzesło Thoneta, a Ameryka to kąt prosty Sylvy Fischerovej. To krótka poetycka książka, impresja autorki z podróży po Ameryce. Skończyłam również przekład Wad snu, sztuki Radki Denemarkovej; bohaterkami dramatu są Virginia Woolf, Sylvia Plath i Ivana Trump — ciekawa konstelacja. Dramat ukaże się wczesną jesienią w Książkowych Klimatach.

Trudno się łączy pracę tłumacza, redaktora i naczelnej wydawnictwa książkowego?

Jest to wyzwanie przede wszystkim czasowe, zwłaszcza jeśli wszystkie zadania chce się wypełniać skrupulatnie. Nieraz muszę rozciągać dobę do trzydziestu sześciu godzin, a i tak trudno mi znaleźć czas na tłumaczenie.

Książkowe Klimaty zajmują już dość mocną pozycję na rynku jako wydawca mniej znanych autorów z Europy Środkowo-Wschodniej i południa naszego kontynentu.

Rozszerzamy swoje zainteresowania lekturowe. Na dniach wydamy książkę cypryjską, będzie to Album z opowieściami (recenzja — tutaj) Antonisa Georgiou
w przekładzie Przemysława Kordosa; bardzo oryginalna rzecz. W tym i w przyszłym roku pojawi się również literatura niemiecka, fińska i baskijska. Bardzo lubię różnorodność; przyświeca nam idea, żeby wydawać książki o różnej tematyce, z wielu zakątków, ale przede wszystkim z różnych kultur.

Mam wrażenie, że Wasi autorzy nie należą do tych, o których się rozbijają czytelnicy. Czy wydawanie ich jest trudnym zadaniem?

Niełatwo jest wypromować taką książkę. Czasami pojawiają się zaskakujące reakcje czytelników: nagle okazuje się, że publikacja, z którą nie wiązaliśmy wielkich nadziei, jeśli chodzi o popularność, staje się bardzo poczytna. I na odwrót. To trochę loteria.

Rok temu poznałem wydany przez Was zbiór opowiadań Matĕja Hořavy, Palinka. Prozy z Banatu [tutaj] i w czasie festiwalu Góry Literatury rozmawiałem z autorem.

Udała się Panu trudna sztuka, bo akurat ten autor niechętnie się zgadza na rozmowę.

To była interesująca rozmowa oraz ciekawe doświadczenie od strony językowej, gdyż każdy z nas posługiwał się swoją mową ojczystą i poza kilkoma drobiazgami nie mieliśmy problemów z komunikacją.

Nasze języki nie różnią się aż tak bardzo. Z drugiej strony łatwość porozumienia się zależy od autorów. Młodsi z nich — ci, którzy urodzili się po rozpadzie Czechosłowacji lub tuż przed nim i którzy w związku z tym nie mieli styczności
z językiem słowackim (będącym swego rodzaju „pośrednikiem” między czeskim
a polskim), mogą gorzej rozumieć nasz język niż osoby nieco starsze. Na przykład
z Radką Denemarkovą nigdy nie ma problemu na spotkaniach, ona rozumie polski, tak że na ogół nawet nie muszę tłumaczyć pytań zadawanych przez moderatora czy moderatorkę. Natomiast młodsi pisarze czasem potrzebują takiej pomocy.

Wydajemy rzeczy, które mają szansę coś zmienić
w świadomości czytelników, szukamy mądrych, dobrze napisanych, poruszających książek. Dlatego też nagrody nie są niczym dziwnym.

Jak wyłapujecie tych mniej znanych autorów, których decydujecie się wydać?

Czytamy w językach, które znamy. Dostajemy też propozycje od agentów literackich. To zawsze oznacza dużą liczbę tekstów do przeczytania i do przeanalizowania. Oczywiście, zdarzają się też propozycje od samych autorów, polskich
i zagranicznych, czasami dobre, czasami grafomańskie. Reasumując, musimy przeczytać nieprzejrzane morze propozycji, potem coś wybieramy, sprawdzamy dostępność praw i rozpoczynamy przygotowania do publikacji.

Na wielu książkach widzę adnotację, że zostały one wydane przy wsparciu finansowym różnych instytucji. Bez tego się nie da?

Byłoby to bardzo, bardzo trudne. Wydajemy literaturę, która — jak Pan sam zauważył — nie jest szczególnie popularna. Z drugiej strony — jak inaczej zaprezentować ją publiczności, jeśli nie poprzez jej wydanie? Potrzebujemy wsparcia różnych ministerstw lub instytucji, które mogą opłacić częściowo pracę tłumacza lub koszty druku. Bez tego żadne niszowe czy mniejsze wydawnictwo nie poradziłoby sobie. To powszechna praktyka.

Trzeba przyznać, że trafiacie dobrze z autorami i tytułami. Pavol Rankov
i Varujan Vosganian to laureaci Angelusa, w tym roku Viktor Horváth
z powieścią Mój czołg jest w półfinale1.

Po prostu staramy się wydawać wyjątkowe książki. Wybór powieści, o których Pan wspomniał, to akurat zasługa poprzedniej redaktor naczelnej, no i oczywiście Tomka Zaróda, który zawiaduje całym wydawnictwem. Wydajemy rzeczy, które mają szansę coś zmienić w świadomości czytelników, szukamy mądrych, dobrze napisanych, poruszających książek. Dlatego też nagrody nie są niczym dziwnym.

Mówiła Pani o planach wydawania autorów z nowych obszarów językowo-kulturowych. Czy Pani obecność w Klimatach świadczy o planowanym głębszym romansie z literaturą czeską?

Raczej nie, choć teraz rzeczywiście pojawi się trochę więcej czeskich pozycji, ale to raczej dlatego, że Czechy będą gościem honorowym na Warszawskich Targach Książki w 2020 roku. Oznacza to duże wsparcie i mobilizację ze strony Czechów. Planujemy przed WTK wydać trzy, cztery książki czeskich autorów, w przyszłym roku też kilka. Czy to dużo? Powiedziałabym, że nie. Chciałabym też, żeby moja obecność w wydawnictwie zaznaczyła się ukłonem w stronę starszej literatury. Taką zmianę trudniej wprowadzić, ponieważ nieżyjący autor jest mniej „atrakcyjny”, choćby dlatego, że na przykład nie przyjedzie na spotkanie… Plany na kolejne lata jeszcze układamy, ale może uda nam się przekonać czytelników, że starsza literatura też ma swoje walory.

A zatem jakie są plany Wydawnictwa na najbliższą przyszłość?

Wrócimy do literatury polskiej. W przyszłym roku opublikujemy opowiadania Jakuba Kornhausera (tutaj). Po raz pierwszy wydamy też kryminał: będzie to wielowątkowa, niebanalna powieść niemieckiego pisarza Olivera Bottiniego, której akcja rozgrywa się częściowo w Rumunii. Lada moment pojawią się dwie książki słowackie: kultowa powieść Rivers of Babylon Petra Pišťanka w tłumaczeniu Olgi Stawińskiej, a zaraz potem Słoń na Zemplinie, reportaż Andreja Bána w przekładzie Miłosza Waligórskiego. Tuż po nich wydamy wspominaną już sztukę Radki Denemarkovej
(w moim przekładzie). Później zaprezentujemy Samotnego mężczyznę baskijskiego pisarza Bernarda Atxagi (w przekładzie Katarzyny Sosnowskiej; tutaj), Od dwóch tysięcy lat Mihaila Sebastiana (w przekładzie Dominika Małeckiego; tutaj) i jeszcze parę innych, arcyciekawych książek2. Myślę, że warto na nie czekać.

1 Przeczytaj recenzje: 1. Varujan Vosganian: Księga szeptów, 2. Pavol Rankov: Zdarzyło się pierwszego września, 3. Viktor Horváth: Mój czołg.

2 Przeczytaj też: 1. recenzję powieści Arto Paasilinny Rok zająca oraz 2. wywiad z jej tłumaczem Sebastianem Musielakiem.